Wieźli ich nocą ulicami ciemnego miasta, coraz dalej od więzienia, ale w którą dokładnie stronę — Autuch nie mógł się połapać. W metalowej budzie samochodu nie było okien, nie przeświecała nawet najmniejsza szczelina, nic więc nie było widać ani w środku, ani na zewnątrz. Z początku Autuch bał się, że trafił do przerażającego „czarnego kruka”, o którym tyle się nasłuchał w więzieniu, a nawet jeszcze wcześniej — we wsi. Ale to chyba nie był „czarny kruk”, bo kiedy w nocy wyprowadzono ich na więzienne podwórze, zauważył, że samochód był wprawdzie duży, ale nie czarny. Na boku miał jakiś krótki napis, ale Autuch nie zdołał rozeznać jaki, nie zdążył. Popychano ich, żeby szybciej włazili do ciemnego wnętrza, a jemu akurat rozwiązało się wiązadło u łapcia, więc schylił się, by je zawiązać. Właśnie wtedy dostał wściekłego kopniaka w tyłek — to był ten konwojent czy jak go tam zwali, młody patykowaty wojskowy, który dzisiaj tu dowodził. Autuch śpiesznie wlazł do samochodu, gdzie siedziało już sześciu towarzyszy jego podróży, przycupnął przy samych drzwiach, które natychmiast zatrzasnęły się gwałtownie. Samochód wypełzł przez bramę z podwórza i powlókł się ulicami, skręcając raz w jedną, raz w drugą stronę. Po lewej ręce Autucha siedział mężczyzna w skórzanej kurtce, którego wcześniej, zaraz po aresztowaniu, widział w gabinecie oficera śledczego. Teraz Autuch nie mógł zrozumieć, co tamten tu robi? Został aresztowany, czy też wiezie ich do jakiegoś innego więzienia? A może na wolność? No bo i za co mieliby karać Autucha, jaki tam z niego polski szpieg? W Polsce nie był ani razu, tyle że mieszkał przy samej granicy. Na chutorze. I nie wstąpił do kołchozu...
Najwięcej zawinił pewnie tym, że nie wstąpił do kołchozu. Przez to swoje gospodarstwo przez rok tyle się nacierpiał, że innemu starczyłoby na całe życie.
— Ej, towarzyszu... Towarzyszu — delikatnie szturchnął łokciem sąsiada w skórzanej kurtce. — Nie wiecie, dokąd nas zabierają?
— Donikąd — odpowiedział nie od razu i z drwiną jego sąsiad, niedawny oficer śledczy NKWD, Surwiła.
Ten Surwiła to nie to, co Autuch — nawet w ciemnościach, z zamkniętymi oczyma, umiał określić ich trasę. Nie od dziś znał tę drogę — prowadziła z centrum miasta na obrzeże i dalej, obok podmiejskiej wioski do pobliskiego lasku, gdzie była strzelnica NKWD. Kiedyś sam woził takich jak ci tutaj, zwłaszcza podczas służby w komendanturze więzienia. Później, po przeniesieniu do wydziału śledczego, ze dwa razy wyjeżdżał na ćwiczenia w strzelaniu z broni osobistej, pistoletu TT. Dawniej wszyscy czekiści w urzędzie uzbrojeni byli w pistolety typu „nagan”, ale w ubiegłym roku oficerowie śledczy wyfasowali nowiutkie tetetki, poręczne płaskie pistolety z czarnymi okładkami na rękojeściach. Teraz z nich strzelano. Wtedy zdał egzamin na „dobrze”. Teraz egzaminy zdawać będą inni. W praktyce. Na ich potylicach...
Samochodem zaczęło zarzucać na boki, Surwiła wywnioskował więc, że właśnie wyjeżdżają z miasta. Zostawiają gdzieś z boku przycupniętą w ciemnościach niewielką podmiejską wioszczynę, zaraz czeka ich zakręt w lewo, a potem... Potem do celu, do ostatecznej granicy, było mniej więcej pół godziny. Tam wszystko skończy się na zawsze.
Fakt, że wszystko tak szybko się skończy, nie robił na nim większego wrażenia. Od miesiąca był na to przygotowany, już przed rozprawą wiedział, że nie dostanie ułaskawienia. Że go zastrzelą. Bo zarzuty, jakie mu postawiono, były niepodważalne: raz po raz przekraczał uprawnienia i stosował niedozwolone metody — bił i łamał kości — „dawał popalić”. Czy to on jeden takie rzeczy wyprawiał? U nich w urzędzie wszyscy tak pracowali, starali się, po nocach nie spali, wyciągając wszystko, co tylko można było wyciągnąć z aresztowanych. Ci zresztą też, wrogowie przeklęci, nieźle zszargali im nerwy, za nic nie chcieli się przyznawać, kręcili, oszukiwali śledczych i nawet jak już który podpisał zeznania, zaprzeczał im podczas rozprawy. I wciąż powtarzali swoje: nic nie wiem, jestem niewinny. Żaden nie działał na niczyją szkodę, nie szpiegował, nikogo nie werbował. Trzeba było wyciągać i zeznania, i dowody — nazwiska, daty, spotkania. Owszem, zdarzało mu się przekraczać miarę, to prawda. Ale przecież robił to dla dobra sprawy, nie dla siebie. Ten Siomuch skonał w jego gabinecie. Pół biedy, że skonał, gorzej, że skonawszy, zabrał wszystko ze sobą do grobu. W nim była cała nadzieja. Jak mu dobrze dołożyli, nawet zaczął puszczać farbę. Myśleli, że dzięki niemu rozpracują całą organizację, o to im chodziło. A ten sobie skonał...
Kupcowa zastrzelił z nowiutkiej tetetki. Ale Kupcou rzucił się na niego z pięściami. A pięści dwumetrowy kowal z wydziału pras hydraulicznych miał takie, że dwoma uderzeniami mógł człowieka wbić w ziemię. Szczęściem Surwiła zdążył wystrzelić. Wszystko więc zależy od tego, z której strony patrzeć i z jakiego punktu widzenia oskarżać. Jeśli ściśle według litery nowego prawa, to może i wszystko jest w porządku — zawinił. Ale jeśli według praworządności rewolucyjnej, proletariackiej... Zresztą, nawet nie próbował się usprawiedliwiać, przyznał się do wszystkiego. Ale w głębi duszy miał nadzieję, że kara nie będzie surowa. Wszakże nie był ani kontrrewolucjonistą, ani polskim szpiegiem czy białoruskim nacjonalistą. Był przecież swój, czekista. Powinni to wziąć pod uwagę. Czuł teraz, że obeszli się z nim niesprawiedliwie, ignorując fakt, że jest przecież różnica między nim a prawdziwymi wrogami ludu, i wpychając go do tego samochodu razem z innymi. Razem ze szpiegami i sabotażystami, z nacjonalistą, a nawet niedobitym burżujem. Wrzucili do jednego samochodu i, co gorsza, mogą wrzucić do jednego dołu. To przecież jawny oportunizm, prawicowe odchylenie. Albo nawet sabotaż w samych organach.
W samochodzie panowało milczenie, słychać było tylko dudnienie kół po bruku i jakieś skrzypienie w kącie budy, gdy pojazd wpadał na wyboje.
— Jakże to?! Donikąd, powiadacie? — nie mógł pojąć Autuch i popadł w całkowite przygnębienie, dręczony złym przeczuciem. A przeczucie to doskwierało mu tak bardzo, że zaraz znowu poruszył się w ciemności. Gdzieś tu obok siedział jego ziomek, z tej samej wsi, dwa razy młodszy od niego i noszący to samo nazwisko, Kazioł. Jak wyuczył się na nauczyciela i zaczął pisać wiersze, zmienił to nieszczególne nazwisko na lepsze i pod wierszami, które czasami drukował w gazetach, podpisywał się Feliks Hrom. Sam Autuch wierszy nie czytał, od ludzi o nich słyszał. Zresztą o wierszach podczas śledztwa mówiono niewiele, już więcej o tym, w jaki sposób ten Feliks Kazioł-Hrom zwerbował go do swojej bandy. Teraz Autuch cicho zawołał:
— Felek, słyszysz mnie, Felek?
— No! — dało się słyszeć z oddali.
— A dokąd to nas wiozą?
— Żeby wyrok wykonać — załamującym się głosem odpowiedział Hrom. To wyraźnie słyszalne załamanie zatrwożyło Autucha jeszcze bardziej.
— Czyżby na rozstrzelanie?
— A ty myślałeś...
— Aha... Myślałem sobie... Może oni...
— Lepiej się zamknij! — uciął rozmowę ziomek, któremu najwidoczniej nie do niej było.
Rzeczywiście, rozmawiać Feliks Hrom nie miał o czym, po przesłuchaniach bolało go w piersi, trudno mu było oddychać. Dziwił się jedynie dziecięcej naiwności wsioka Autucha, że nie wiedział, dokąd ich wieźli albo po prostu tak bardzo nie chciał uwierzyć, że to koniec. Przedwczoraj był sąd — odczytanie zawczasu przygotowanych papierów zajęło dziesięć minut, wyrok dla wszystkich był oczywisty jeszcze przed ogłoszeniem. Widocznie jego krajan z tej samej wsi nic nie zrozumiał. Albo wciąż jeszcze błądził myślami przy swojej opuszczonej gospodarce pod lasem?
Feliks Hrom dawno już przestał myśleć i o rodzinnej wsi, i o Mińsku, gdzie mieszkał i uczył się w liceum pedagogicznym, przestał myśleć nawet o swoich wierszach, których zbiorek zdążył przygotować do druku i wiosną złożył w wydawnictwie. Nigdy już nie zobaczy tego zbiorku, skazanego pewnie jeszcze zanim wyrok zapadł na autora. W toku śledztwa prowadzący przesłuchania na przemian cytowali fragmenty z jego aresztowanych wierszy — czytali, bazgrali i podkreślali różnymi ołówkami, pilnie poszukując chytrze zamaskowanych wywrotowych treści. Rozbłyska ranek płomienny śród chmur mej jesieni... Co znaczą te wasze chmury? Nic ponad to, co chmury na ogół znaczą... O nie, w poezji chmury to coś innego, mówili literaturoznawcy z naganami u boku. To na niebie chmury są chmurami, tutaj stają się czymś innym. Czymś tajemniczym. Więc czym są te chmury? Co rozumiecie przez poranne chmury?
Niczego nie chciał rozumieć przez te chmury, to oni coś rozumieli, ale nie chcieli mu powiedzieć co. Sam powinien był domyśleć się, co im chodziło po głowach i powiedzieć to na głos. Oznaczałoby to, że się przyznaje, a przecież tego właśnie od niego oczekiwano. Spotkałby go znacznie łaskawszy los. Ale on nie chciał się domyślić, do niczego się nie przyznał. Zaczęli więc bić go pałką w stopy i kopać butami w pierś, nie pozwolili mu spać przez trzy doby.
A potem dorzucili mu jeszcze szpiegostwo na rzecz Polski. I doczepili chłopa Autucha, co mieszkał na chutorze za wsią i nie wstępował do kołchozu. Tak naprawdę to z tym Autuchem nawet porozmawiać tylko raz miał okazję, zeszłego roku, jak przyjechał z Mińska do chorego ojca. Poszedł wtedy pożyczyć konia, żeby pojechać po lekarza. Ale Autuch nie dał konia, kazał poprosić w kołchozie, że niby musi zdążyć z sianem, bo na deszcz się zbiera. Rozmawiali jakieś pięć minut. Teraz płacili za te minuty. Obaj dostali najwyższy wymiar kary.
— Usiądźcie wreszcie. Rzucacie się jak piskorze na patelni — burknął ktoś z rozdrażnieniem w ciemności.
— Chcę zobaczyć, gdzie jesteśmy. Gdzieś tutaj jest moja wieś, Zialony Łuh — odpowiedział ten, co się tak rzucał.
— Mówiłeś, że jesteś z miasta — odrzekł mu od drzwi Surwiła. — Na przesłuchaniu powiedziałeś, że z Kamarouki.
— Bo mieszkałem na Kamarouce. Jak pracowałem na kolei. Ale urodziłem się w Zialonym... Dokładnie tak.
— Oto kiedy się wyjaśnia! — rzekł Surwiła. — A wciąż powtarzałeś — jestem kolejarz, miastowy. Ściemniasz coś, Szastak.
— Niczego nie ściemniam. Pochodzenie wiejskie. Ale jestem robotnikiem. To trzeba wziąć pod uwagę. I w partii jestem!
— Byłeś — zawyrokował krótko Surwiła.
Replika byłego czekisty trąciła czułą strunę w zranionej duszy robotnika Szastaka, który podchwycił ten niedopowiedziany i bolesny dla niego temat.
— Byłem i pozostałem. Nie wyrzeknę się, ja nie z takich. Przed partią jestem czysty.
Samochodem mocno zarzuciło na jakimś wyboju, poeta Feliks Hrom aż jęknął z bólu. Ktoś na przedzie zaklął w ciemności:
— Bydlaki! Nawet przed końcem nie mogą po ludzku! W duszę trzebiona ich mać!..
— A ciszej nie łaska? — złośliwie skarcił go Surwiła.
— Co ciszej? Ciszej, ciszej! Wsadź sobie to ciszej...
— Ty kto? Nazwisko?
— A tobie co do tego? Śledczy jesteś?
— A jeśli tak?
— No, Zajkowski. Jak jesteś śledczy, to wszystko masz tam napisane, w tym waszym zasranym wyroku. Taką ich mać... Nie rozwalaj się tak, burżujski cwaniaku! — obłajał kogoś w ciemności. — Rękę mam złamaną...
Zdrową ręką Zajkowski szturchnął w plecy sąsiada, który na zakrętach napierał na niego tak mocno, że złamana łopatka odzywała się nieznośnym bólem. Złamanie było wewnętrzne, ukryte, a zdarzyło się jakiś tydzień temu, gdy przez pół godziny oporządzali go dwaj oficerowie śledczy: jeden młody, cienki jak glista, drugi w podeszłym wieku, wąsaty, z orderem na bluzie. Chcieli wymóc, żeby podpisał, że jest polskim szpiegiem o nazwisku Młyniec, związanym z defensywą. Ale Zajkowski nie był ani wywiadowcą, ani Młyńcem, bo był zwyczajnym moskiewskim złodziejem, który postanowił ucieczką do Mińska ratować się przed wydziałem kryminalnym. W Moskwie przypisywano mu aż osiem rabunków, choć w rzeczywistości zaliczył ich więcej (jakieś czternaście), ale przez długi czas udawało mu się tak lawirować, żeby nie wpaść w łapy tych z kryminalnego, GPU, czy milicji. Dopóki jego flama Wandzia go nie wydała. Podła donosicielka Wandzia najpierw ogrzała, potem zakapowała. Dobrze, że był sprytny i nawiał z milicji, stuknąwszy jednego gliniarza. Zrozumiał, że w Moskwie jego występy się skończyły, trzeba mu było brać nogi za pas. Przypomniał sobie, że w Mińsku mieszkał kiedyś jego wujek, którego nie widział od samego NEP-u. Po przyjeździe długo szukał jego numeru na jakiejś ulicy Zasłauskiej, a znalazłszy pojął, że spudłował: wujek gdzieś się ulotnił, w zielonym domku z ogródkiem mieszkali jacyś ludzie, którzy o wujku w ogóle nie słyszeli. Gdzie miał go teraz szukać, gdzie miał znaleźć nocleg? Poszedł na dworzec. A przecież wiedział, że dworce nie są dla takich włóczęgów jak on. Ale że w ciągu dnia porządnie się nachodził i namęczył, a do tego złapał go deszcz, postanowił posiedzieć sobie trochę, obeschnąć. No i nie upilnował się — przysnął. Na dworcu go zwinęli. Ot tak, po prostu, dwaj gliniarze z uśmiechem poprosili, żeby poszedł z nimi. W taki oto sposób przebył swój krótki, ale pogmatwany szlak z ławki na dworcu do ławy oskarżonych. Na koniec dostał najwyższy wymiar kary.
Gdyby nie ta łopatka, na pewno by zaryzykował. Miał jeszcze dość sił, jeszcze nie wszystkie wycisnęli z niego na łamignackich przesłuchaniach. Tyle że z taką łopatką był praktycznie jednorękim kaleką. A to znaczyło, że jest skończony, załatwiony na amen. Zagryzł więc usta z bólu i rozpaczy, że już niczego nie może zmienić w swym absurdalnym losie.
Tymczasem złajany przez niego burżujski cwaniak Walerianow odsunął się od gniewliwego sąsiada i nie przemówił ni słowem. Na ogół nie zwracał większej uwagi na to, co działo się dokoła, zamykał się w świecie własnych myśli — jedynym, do którego nikogo nie dopuszczał. Nawet w więzieniu. Ani ze złym, ani z dobrym słowem, bo w tych przeklętych czasach zbyt łatwo mogły przekształcić się w swoje przeciwieństwo. Wiedział o tym najlepiej, bo przyczyną jego nieszczęścia były zwykłe ludzkie współczucie i uprzejmość. Stryjeczna siostra Walerianowa, po wojnie znalazłszy się w Krakowie, przypadkiem dowiedziała się o marnym losie brata, który pracował w księgowości w Mińsku i wychowywał dwie małe dziewczynki. Siostra okazała współczucie. Na wiosnę, przed katolicką Wielkanocą, Walerianow otrzymał pocztą małą paczuszkę z zagranicznymi pieczątkami. Znalazł w niej dwie dziecięce sukienki, białe pończoszki, golarkę dla siebie i torebkę cukierków w błyszczących papierkach. Dla jego córeczek to była wielka radość, ale i on się ucieszył, przede wszystkim dlatego, że była to pierwsza od piętnastu lat wiadomość od siostrzyczki gimnazjalistki, którą, jak sądził, stracił na zawsze w dziewiętnastym roku, kiedy to żegnali się ze sobą w Kijowie. Nie minął miesiąc, jak nad ranem zastukano do drzwi. Żona Dusia zerwała się z łóżka i z miejsca zaczęła lamentować, bo przeczuwała, co to stukanie znaczy. On także od razu się domyślił, otworzył drzwi, ale ich już nie zamknął — zamknęli je za nim obcy. Za nim i za jego żoną, która histerycznie krzycząc rzucała się po kolei na każdego z całej zgrai czekistów, którzy wszystko w ich pokoiku wywracali do góry nogami. Już nazajutrz owe sukienki i pończoszki stały się w śledztwie dowodami rzeczowymi na jego szpiegowskie powiązania z polskim wywiadem.
To było jego szóste aresztowanie po rewolucji. Dość już miał usprawiedliwiania się i na przesłuchaniach przeważnie milczał, przyjmując zniewagi i bicie jako coś naturalnego i w pełni zasłużonego. Między przesłuchaniami rozpaczliwie chwytał się wspomnień o swoim dawnym życiu, sprzed rewolucji, tak niepodobnym do dzisiejszego. Wtedy także różnie bywało, ale była nauka, służba wojskowa i nawet dwie podróże przed wojną, do Bawarii i w Alpy Austriackie. W Krakowie nigdy nie był i nawet nie podejrzewał, że to nieznane miasto tak tragicznie zaważy na jego losie.
Kiedy w celi cichł gwar, zdarzało mu się modlić, rozmawiać z Bogiem. Prosił nie za siebie, lecz za swoje maleńkie córeczki, które nie wiadomo gdzie się teraz podziewały. Poza nimi nie miał o kogo się modlić. Wydawało mu się, że prosić Boga o ocalenie żony nie miało większego sensu, bo znając jej charakter, Walerianow wiedział, że po dobremu się z nią nie obejdą. Zawsze na zło reagowała jak tygrysica, nie będzie więc patrzeć, czy ma przed sobą oficera śledczego, konwojenta czy naczelnika więzienia, nie poczuje respektu ani wobec stopnia, ani wobec siły. Po aresztowaniu Dusi czekiści wyprowadzili ją ze związanymi rękami. Z własnego doświadczenia Walerianow wiedział, że z takim charakterem długo w więzieniu nie wytrzyma. Tacy jak ona albo są wykańczani, albo sami się wykańczają. Utraciwszy podczas rewolucji pierwszą żonę, szlachciankę, ożenił się z córką dozorcy Dusią, bo myślał, że teraz nastał ich czas. Ale pomylił się. Najwyraźniej czas nie sprzyjał ani jednym, ani drugim. Nie dali pożyć z Dusią, nie dali też pożyć samej Dusi. Zostały tylko dwie dziewczynki w wieku przedszkolnym, co z nimi teraz będzie?
Tym, co lada moment miało spotkać jego samego, Anton Arkadiewicz nieszczególnie się zamartwiał — dobrze rozumiał, że wyrok na niego nie zapadł przedwczoraj, a pewnie już w roku siedemnastym. Zakrawało na cud, że przeżył jeszcze tyle lat — teoretycznie było to nie do pomyślenia, w praktyce jakoś się udało. Tylko po co? Co mu dały te dodatkowe lata? Niekończące się pasmo lęków, trosk i strachu o siebie, żonę i małe dzieci. Teraz myślał, że chyba jednak źle zrobił ponownie się żeniąc, puszczając w świat dwie chudziny i sieroty. Na co mogły liczyć dwie małe niebogi bez ojca i matki — na dobrych ludzi? Gdzie się podziali ci dobrzy ludzie? Dawno już powymierali. Jedyna nadzieja w świętej Opatrzności, w Panu Bogu, bo czemuż miałby nie pomóc? Czy mógłby nie wziąć pod swoją opiekę malutkich, bezbronnych aniołków?
Wydawało się, że samochód wyjechał z miasta, może nawet skręcił już z szosy. Wyraźnie zwolnił, wielką budą raz za razem trzęsło i kołysało na wybojach, czasem przeciążony silnik tak rzęził, że zdawało się, iż samochód lada chwila się zatrzyma. Partyjny bolszewik Szastak również dobrze znał tę drogę i określił bezbłędnie, gdzie teraz jechali. Im bardziej oddalali się od więzienia, tym większy narastał w nim niepokój. Podczas półrocznej odsiadki nie miał czasu, by się za bardzo martwić, pochłaniały go nowe obowiązki: dogadzał śledczym, starając się zapamiętać i jak najdokładniej powtarzać rozmowy aresztowanych. Już drugi rok Szastak był członkiem WKP(b), dobrze więc rozumiał wiodącą rolę klasy robotniczej i jej awangardy, partii bolszewickiej. Nieźle mu szło, w parowozowni uważany był za przodownika. Ale skoro już tak się stało, że znalazł się w więzieniu, to i tu chciał zachować się po bolszewicku i wspomóc organa w demaskowaniu wrogów. Powszechnie wiadomo, że wrogowie to ludzie bardzo przebiegli, wciąż się ukrywający, bardzo podstępni i zakłamani; diablo trzeba było się natrudzić, żeby ich zdemaskować i ukarać. Więc Szastak się starał. Udawał durnia, wypytywał, słuchał i zapamiętywał, czasami udzielał rad. Jak temu chutorniakowi Kaziołowi. Przygnębionemu i skatowanemu na pierwszym przesłuchaniu radził, aby ten przyznał się do wszystkiego i podpisał, co mu tam śledczy dadzą podpisać: może wtedy dostanie mniej, a może w ogóle puszczą go do domu. Bo jak się będzie tak opierał, stanie się coś gorszego, mogą go nawet kropnąć. Kazioł widocznie uwierzył, bo podpisał. I rzeczywiście, śledczy Kutasau nie oszukał Szastaka: przestali ciągać Kazioła na przesłuchania, tak że stary się uspokoił i czekał już tylko na zwolnienie. Śledczy pochwalił Szastaka, ten nawet się ucieszył z powodu Kazioła, myślał, że może naprawdę go wypuszczą. Ale niedługo po tej sprawie z Kaziołem coś się zmieniło w ich stosunku do Szastaka, wyglądało na to, że i jego zaczęli o coś podejrzewać. Wiadomo, że ich podejrzenia nie miały podstaw, był przecież całkiem niewinny, robił wszystko, co mu kazano. Dlatego kiedy zażądali, by podpisał zeznania o sabotażu na kolei, sądził, że zaszło jakieś nieporozumienie. Z błędu wyprowadził go prowadzący jego sprawę śledczy Kutasau, przypominając, że jako członek WKP(b) obowiązany jest nie sprzeciwiać się organom, co więcej, wspomagać je w realizacji ich zaszczytnej misji. Nadto winien wiedzieć, że organa się nie mylą. Nawet jeśli obwinią kogoś bezpodstawnie, to widać tak trzeba, że być może dzięki temu uda się zdemaskować szczególnie niebezpiecznych agentów, którzy wcisnęli się w szczelne partyjne szeregi. Poza tym ktoś w końcu musi złożyć siebie w ofierze, jak to czynili płomienni rewolucjoniści w interesie klasy robotniczej, w imię wielkich idei Lenina i Stalina. Partia oceni wszystko sprawiedliwie i niczyjej ofiary nie zapomni. Taki obrót rzeczy nie bardzo podobał się Szastakowi. Oczywiście, nie miał nic przeciwko temu, żeby pomagać partii, zresztą niemało zrobił w tym celu, ale czuł, że droga, na którą popychał go śledczy, kryła w sobie niejakie niebezpieczeństwo. Jedyną pociechę niosło niekwestionowane przeświadczenie, że partia wie lepiej, co należy robić, że nigdy się nie myli. Więc z ciężkim sercem, ale się zgodził. Podpisał papiery, że niby on, Szastak Mikałaj Iwanawicz, jest członkiem grupy sabotażystów pod nazwą „Naprzód Za Wolność” (NZW), na czele której stoi zastępca narkoma komunikacji. Wmawiali mu, że przecież mógł należeć do tej grupy na zlecenie organów, a Szastak sam wiedział, że takie rzeczy były możliwe. Najważniejsze to zgodzić się na wszystko i podpisać. A potem, na rozprawie, wszystko odkręcą i go uniewinnią. Sędziowie to przecież kwalifikowani czekiści, nie dadzą ukrzywdzić swojego człowieka z organów.
Do tej pory wszystko szło Szastakowi raczej nieźle. Nie bito go na przesłuchaniach, traktowano uprzejmie, z szacunkiem, zdarzało się, że nawet częstowano herbatą i cukierkami. I raptem coś się odmieniło. Przez dwa tygodnie ani razu nie wezwano go do oficera śledczego, jak gdyby zapomnieli, że siedzi tu i czeka. W końcu zaprowadzono go na sąd. Szastak sądził, że w jego wypadku to czysta formalność, ale rzeczywistość okazała się inna. Nie chodziło o formalność. Najpierw konwojenci źle go potraktowali, potem surowo odnieśli się sędziowie. Krótkie i złowrogie przesłuchanie wydało mu się niedorzeczne: najpewniej sędziowie nie wiedzieli, że jego sprawa różni się od pozostałych. Na pewno nie wiedzieli. Pewnie śledczy Kutasau zapomniał ich uprzedzić. Zapomniał im przekazać jakieś papiery albo wskazówki. Więc kiedy ogłoszono, że dostał najwyższy wymiar kary plus konfiskatę majątku, początkowo szczerze się zdziwił. Ale zaraz pomyślał, że widocznie musieli tak zrobić. Bo przecież nie był tam sam, było ich wielu, oskarżonych wrogów ludu. Musieli go kryć, żeby uniknąć podejrzeń innych skazańców. Na przykład tego Kazioła albo Autucha, co też dostał czapę. W ostatniej chwili pewnie Szastaka wypuszczą. Bo niby za co go rozstrzeliwać? Już prędzej należała mu się nagroda za te jego pięciomiesięczne starania w więzieniu, za usługi, jakie świadczył organom i partii. Jeszcze przez kilka dni czekał cierpliwie w celi, ale daremnie. Zaczął się więc domagać widzenia z oficerem śledczym, tymże właśnie Kutasawem. Pewnego razu, gdy w wielkim zdenerwowaniu walił pięściami w drzwi, weszli dwaj dozorcy i go pobili. Wtedy dotarło do niego, że sprawy mają się kiepsko. Ale nawet wtedy nie chciało mu się wierzyć, że spotkać go może najgorsze, uparcie czekał, aż Kutasau go wywoła i wszystko wróci na swoje miejsce. A że nie wywołuje, to cóż, pewnie nie ma go w więzieniu, może jest gdzieś w delegacji. W Moskwie. Nie mógł przecież zapomnieć, że w „amerykance”, więzieniu NKWD, czeka na niego wierny pomocnik organów, partyjny bolszewik Szastak.
Wypatrywał śledczego w nocy na podwórzu, kiedy ich wyprowadzano do samochodu, ale oficera i tu nie było. Jakby się pod ziemię zapadł. Szastak pomyślał, że śledczy pojawi się przed samym rozstrzelaniem i w ostatniej chwili oddzieli go od innych. I pomyślał jeszcze, że teraz, tak jak i wcześniej, powinien uważać, żeby się nie zdemaskować, nie stracić panowania nad sobą, do końca wypełnić swój tajny obowiązek. Wtedy wszystko dobrze się skończy. Powinno skończyć się dobrze.
Samochód mocno się przechylił, wstrząsnęło nim, silnik mocno zawył, ale wyglądało na to, że stanęli. Surwiła w przybliżeniu określił miejsce — stanęli w małym parowie, gdzie droga zawsze była rozjeżdżona i w słotne dni stały głębokie kałuże. Kilka dni temu zaczęło padać, więc kałuże mogły się powiększyć. Siedząc przy drzwiach słuchał, jak pod samochodem koła daremnie miesiły błoto — samochód buksował. Z przodu trzasnęły drzwiczki i rozległ się głos: to na drogę wylazł pomocnik komendanta Kościkau, który jechał wykonać wyrok.
— Na lewo, kręć na lewo, fujaro! — pokrzykiwał rozdrażniony na kierowcę, który niestrudzenie dodawał gazu. Ale samochód tylko podrygiwał w miejscu, a pecyny błota dudniły po jego metalowym podwoziu.
— Daj mnie...
Teraz zaczął gazować Kościkau, gęściej i ciszej, ale też chyba na darmo — coraz głębiej zapadali się w błocko.
Niegdyś tego Kościkawa, wówczas młodego chłopaka, co dopiero zaczynał służbę w organach, przenieśli z rejonu do zarządu ich więzienia. W pracy pierwszy spotkał go Surwiła, miał wtedy dyżur w zastępstwie. Chuderlawy i nieśmiały Kościkau uważnie słuchał opowiadania o porządkach panujących w więzieniu, o obowiązku surowości wobec aresztowanych. Wszystko było tu dla niego nowe, a Surwiła miał już jakie takie doświadczenie. Wtedy poradził młodemu czekiście, gdzie ma poszukać kwatery i ten rzeczywiście znalazł porządny domek koło Cmentarza Kalwaryjskiego. Niebawem zaprosił Surwiłę do siebie i obaj nieźle wypili. Po jakimś czasie Surwiłę awansowano i przesunięto do wydziału śledczego, a Kościkau pozostał w komendanturze, zajmując jego stanowisko pomocnika komendanta. Teraz, gdy służba Surwiły jako czekisty kończyła się tak tragicznie, ówże Kościkau mógł zająć jego miejsce w wydziale śledczym. Cóż, Surwiła nie miał powodów oponować: Kościkau to łebski chłopak, prawdziwy czekista, nic to, że młody wiekiem.
Wreszcie pomocnik komendanta zrozumiał, że przy pomocy samego silnika z błocka nie wylezą. Zostawił samochód na małym gazie, wyskoczył z kabiny i z brzękiem otworzył zasuwę.
— Trzeba popchnąć! Ty, Mikałaj, i ty, Kazioł, wyłaźcie!
Obaj siedzieli blisko drzwi i posłusznie wstali. Surwiła zdecydowanie skoczył butami w szlam, Autuch trochę się ociągał, nie wiedząc, gdzie postawić nogę. Kościkau znowu huknął ze złością, więc Autuch niezdarnie chlupnął łapciami w wodę.
— Dawajcie! Wtedy jak powiem — komenderował Kościkau, stojąc na poboczu. — Kierowca, dodaj gazu! No, trzy, cztery!
Ile sił pchali nisko osadzoną budę, Surwiła z jednej strony, Autuch z drugiej. Wokół było ciemno. Opodal drogi ciemniał las we mgle, z nocnego nieba przed świtaniem mżył drobny deszczyk. Koła wściekle obrzucały ich kawałkami błota. Skórzana kurtka Surwiły zaczęła szybko moknąć, tak samo jak i sukienna siermięga Autucha. Starali się bardzo, zapierając nogami w grząskie dno kałuży, ale samochód nie ruszał się z miejsca, chyba utknął na dobre. Gdy Kościkau zrozumiał, że nic z tego nie będzie, krzyknął do kierowcy, żeby przestał dodawać gazu — po co spalać benzynę na darmo. Surwiła z Autuchem wyprostowali się ciężko dysząc. W tym czasie z budy rozległ się stłumiony głos Szastaka:
— Toż przecie... Puśćcie i mnie. Pomogę...
— Wyłaź! — powiedział Kościkau i stąpiwszy jedną nogą w kałużę otworzył drzwi. Szastak zdecydowanie skoczył w błoto. Kościkau przymknął drzwi z powrotem.
— A czy warto? — cicho zapytał Surwiła.
— Spokojnie! — machnął ręką pomocnik komendanta. — Nie uciekną...
Teraz zaczęli pchać we trzech, ale wciąż na próżno. Samochód szarpał się, dygotał, ale nie ruszał z miejsca. Wraz z maszyną dygotało w budzie całe ciało poety Feliksa Hroma. Zastanawiał się, czy i on nie powinien wyleźć i pomóc, bo nie wypadało siedzieć, jak obok mordują się ludzie. Ale jego nie wołają i pewnie już wołać nie będą. Bo jest wrogiem. Znacznie groźniejszym niż jego wioskowy krajan Autuch czy partyjny robotnik Szastak, nie mówiąc już o czekiście Surwile. Dlaczego wylądował z nimi ten Surwiła, Feliks Hrom nie mógł pojąć. Sprawa Surwiły toczyła się osobno, zresztą, prawdę mówiąc, jego los nie bardzo obchodził poetę. Nie obchodziły go też losy pozostałych, może z wyjątkiem jego krajana, Autucha. Dziwiło go, że sprawę poety komsomolca połączyli ze sprawą kułaka — tyle mieli ze sobą wspólnego, że pochodzili z tej samej wsi. Feliks Hrom dał się już zauważyć w literaturze, ale przecież Kazioł Autuch, człowiek mało piśmienny, chyba nawet gazet nie czytał. A mimo to połączyli ich razem. Nie od razu i chyba dopiero w więzieniu Feliks zrozumiał, że wpadł w sidła nie dlatego, że pisał wiersze, a dlatego, że pisał je po białorusku. Rosyjskie wiersze nie ściągały na siebie nawet dziesiątej części tej uwagi redaktorów i krytyków, jaką ściągały białoruskie. Teraz rozmyślał, co za diabeł podkusił go do poezji, i to białoruskiej. Mówiąc prawdę, o wiele bardziej gustował w rosyjskiej, lubił Puszkina, Lermontowa, a osobliwie Feta. Nie mógł pisać, jak kiedyś pisał Fet, koledzy komsomolcy wyśmialiby go na amen. Trzeba było pisać pod Majakowskiego, choć ten w ogóle nie podobał się Feliksowi Hromowi. Przyłączył się więc do stowarzyszenia „Maładniak”, do którego stadnie wstępowali inni młodzi poeci, i zaczął pisać jak oni — podniośle, buńczucznie, „gromobijnie”. Starał się przezwyciężyć w sobie wrodzone, to znaczy drobnomieszczańskie, skłonności i gusty — całe to umiłowanie borów i lasów, drobnych przejawów życia — przyswajając inną estetykę, inny słownik, wypełniony grzmotem hal produkcyjnych, dymem fabrycznych kominów, kolektywną pracą budowniczych komunizmu. Zdaje się, że coś mu nawet zaczęło wychodzić. Gazeta „Sawieckaja Biełaruś” w swoim przeglądzie poezji pośród innych młodych proletariackich poetów wymieniła i jego nazwisko. Wydrukowała nawet strofę z najlepszego, zdaniem krytyka, wiersza pod tytułem „Majowe narodziny”:
Stukoczą, warczą ich maszyny,Uskrzydlony oficjalnym uznaniem swego talentu Feliks napisał jeszcze tuzin podobnych wierszy i poczuł się jak wytrawny piewca proletariatu.
Wszystko szło mu świetnie, a tu nagle to niedorzeczne aresztowanie. Pewnie ktoś go zakapował, doniósł za jakieś nieostrożne słówko wypowiedziane po pijanemu. W więzieniu z początku wypytywali go tylko o wiersze i rozmowy w środowisku poetów. Widocznie zrozumieli, że niewielki będzie z tego pożytek, więc połączyli jego sprawę ze sprawą Autucha — przyznaj, że jesteś polskim szpiegiem! Zdaje się, że tego samego żądali od Autucha. I osiągnęli swój cel. Z chłopskiej głupoty, a może dlatego, że nie wytrzymywał już tortur, Autuch podpisał zeznanie, że Feliks Kazioł zwerbował go jako agenta defensywy do chodzenia przez granicę. Ciekawe, po co miałby werbować tego ciemnego wsioka? I na co mu ta granica? I po co zmyślił to wszystko?
Szarpanina i szuranie kół raptownie ustały, z zewnątrz dobiegał tylko ledwie słyszalny warkot silnika. Zawiedziony głos czekisty stwierdził:
— No co? Siedliśmy na dobre?
— Siedliśmy na dyferencjał — powiedział Szastak.
Feliks Hrom delikatnie postukał w drzwi.
— Może i ja pomogę? We czterech przecież...
Stamtąd, z zewnątrz, nikt nie odpowiedział, ale drzwi otworzyły się z łoskotem.
— Wywalajcie wszyscy! Wszyscy wyłazić, w nogę szczypana wasza mać! I pchać! Wszyscy razem! — komenderował pomocnik komendanta z udawaną jednak złością.
Tego rodzaju złość nikogo nie przerażała, ani nie obrażała. Feliks pomyślał, że może nie taki znów zły człowiek z tego czekisty. Przez dwa miesiące więzienia, przesłuchań i tortur tyle wycierpiał, że nabrał przekonania, iż nie ma wśród nich żadnej ludzkiej istoty, same tylko bestie. A tak bardzo pragnął chociaż pod koniec spotkać człowieka z dobrocią w sercu, kogoś, kto odniósłby się do niego ze zrozumieniem, lub choć z odrobiną litości. Był przecież tylko człowiekiem. Nawet jeśli poetą. I wrogiem skazanym na najwyższy wymiar kary.
Feliks Hrom skoczył w ciemność i od razu zapadł się niemal po kolana w zmętniałe bagienko na drodze. Dwaj pozostali nie śpieszyli się z wyłażeniem, więc pomocnik komendanta Kościkau znowu przybrał swój rutynowy, zjadliwy ton:
— Wy tam! Długo mamy czekać, mać waszą w poprzek?!
— Dymaj się! — dało się słyszeć z budy. To spokojnie odezwał się złodziej Zajkowski. — Ja jestem skazany, nie mam obowiązku pchać.
— Jak to — nie masz obowiązku? — zmieszał się Kościkau.
— Tak to! Kodeks kryminalny RFSRR, artykuł sto dwadzieścia siedem prim. Czytałeś?
Zaskoczony Kościkau zamilkł na chwilę, stojąc koło budy na szeroko rozstawionych nogach, aby nie wpaść w najgłębszą kałużę. Pozostali również milczeli, ciężko sapiąc ze zmęczenia. Feliks Hrom szukał lepszego miejsca w bajorze, aby poręczniej było mu pchać z grzęzawiska. Wreszcie Surwiła powiedział:
— Zalewa! Nie ma na to żadnego artykułu...
— Niech ci będzie. A ja i tak nie wyjdę. Choćbyście tam popękali! Skazano na rozstrzelanie, to bądźcie uprzejmi dostarczyć na miejsce kaźni w nienaruszonym i nieuszkodzonym stanie. Jasne?
— Ja ci zaraz pokażę miejsce kaźni! — zakipiał Kościkau i wyjął pistolet z kabury. — Tu mi się będziesz taplał w bajorze jak parszywy pies, bandycki ryju! — odgrażał się strasznie. Ale do drzwi nie podchodził, bał się trafić na głębsze miejsce w grzęzawisku.
— A co ci powie twoje naczalstwo? — doleciało z samochodu. — Wiózł i nie dowiózł...
Sytuacja wyraźnie się komplikowała. Odgrodzony szeroką kałużą Zajkowski pozostawał poza zasięgiem.
— No, swołocz, ty się swego doczekasz! Nie pożałuję na ciebie magazynka. Co do jednego!
— Dawaj, wal! Co do jednego...
Ostatnie słowa Zajkowskiego Kościkau pozostawił jednak bez komentarza, zajęło go coś innego. W milczeniu obejrzał w ciemnościach zmoczone postacie skazanych, jak gdyby ich przeliczając.
— Jest jeszcze ten burżuj — podpowiedział Szastak.
— Białogwardysta — sprostował Kościkau. — Ano wyłaźcie, obywatelu Walerianow! Wasze zasrane błagarodije!
Z budy wysunęła się łysa głowa Walerianowa, który usiadł na brzegu, szukając oparcia dla nóg i niezdecydowanie macając rękoma obok siebie.
— Skacz, nie cykaj się — dodał mu otuchy Surwiła.
Białogwardzista jednak nie skoczył, tylko wsparłszy się na ramieniu Autucha, ciężko osunął do kałuży.
— No, do roboty! Trzy, cztery! — odstąpiwszy trochę na bok skomenderował Kościkau, wciąż wymachując pistoletem.
Znowu zaczęli pchać. Kierowca dodawał gazu zrywami, próbując wyszarpnąć samochód z głęboko wykopanego kołami dołu. Z zamkniętej budy, jakby z oddali dobiegał stłumiony głos pozostawionego samotnie Zajkowskiego.
— Pchajcie, pchajcie! Zgodnie pchajcie, żałosni niewolnicy socjalizmu! Nikczemni sługusi trockistów! Pchajcie na swoją zgubę! Starajcie się dla krwawej Czeka! Dalej, wszyscy razem! Mocniej, silniej, wyżej!..
— Patrzcie go! — sapał ciężko Szastak. — My tutaj flaki wypruwamy, a ten jeszcze obraża. Szabrownik przeklęty...
— Mocniej, proletariackie nasienie. Zapisze się to wam bolszewicką kulą!..
— Zamilcz! Rozkazuję ci zamilknąć! Będę strzelać — groził Kościkau tupiąc nogami na poboczu.
Ale skazany Zajkowski ani myślał zamilknąć, dalej pokrzykiwał obraźliwie. Wtedy Surwiła pierwszy oderwał się od rogu budy i poradził:
— Palnij mu w tę jego mordę! Ile jeszcze będziemy słuchać?
— Liczę do trzech i walę cały magazynek!
— Wal! Jak ci służbowego samochodu nie szkoda... — doleciało z budy.
Ale zanim Kościkau zaczął swoje odliczanie, silnik głośno wystrzelił z rury wydechowej i zamilkł. Spod samochodu na ostatek pyknęło kłębem niebieskiego dymu i zrobiło się zupełnie cicho.
— Co się stało? — znieruchomiał Kościkau.
— Nic. Skończyła się benzyna, towarzyszu pomocniku komendanta — głucho odezwał się z kabiny kierowca. Kościkau zaklął.
Wszyscy stali w milczeniu, jakby rozczarowani albo oszukani. No bo rzeczywiście, tak się starali, włożyli tyle wysiłku, a wszystko na próżno. Znowu trzeba będzie zaczynać od początku.
— Tak! — po krótkiej milczącej przerwie Kościkau podjął decyzję. — Kierowca, wal do garażu. Niech przyślą benzynę.
— Niech powie Czyściakowowi — poradził Surwiła. — Czyściakou zna drogę. Podjedzie.
— I zamelduj oficerowi dyżurnemu — dodał pomocnik komendanta. — Już, wal. Biegiem!
Kierowca, znużony młody żołnierz, potruchtał drogą do miasta. Skazańcy powoli powychodzili z błota na suchsze pobocze. Wszyscy czekali na dalsze rozkazy dowódcy. Ten jedną ręką rozpiął szynel, w drugiej wciąż trzymał pistolet.
— Co? Myślicie, że czas na szabas? Nic z tego! Do roboty! Dalej będziemy pchać.
Niezbyt ochoczo znów wleźli do bagienka i jak poprzednio zaparli się rękoma o zabłocony tył samochodu, Surwiła i Szastak na rogach, Autuch i Feliks obok nich. Walerianowowi trafiło się najgorsze miejsce, pośrodku. Samochód twardo osiadł na dnie kałuży i wydawało się, że lada moment odpłynie. Ale nie odpłynął, nawet nie drgnął. Kościkau wymachując pistoletem zaczął znowu dyrygować z pobocza, a oni, mieszając błocko nogami, pchali i pchali.
Bez skutku. Samochód opadł całkiem nisko i wyglądało na to, że żadna siła nie jest w stanie wywlec go z jamy na drodze. Po jakimś czasie głos pomocnika komendanta zamilkł, dając szansę odpoczynku mocno nadwerężonym już rękom pchających.
— Tak nic z tego nie będzie! — z goryczą powiedział Szastak. — Jak już mamy pchać, to wszyscy. A tu jak w brygadzie — jeden zapieprza, drugi się opieprza.
— Kto się opieprza? — podchwycił Surwiła.
— A to sami nie widzicie? Ten tu burżuj! Trzyma się tylko za burtę.
Zmieszany Walerianow wzruszył ramionami.
— Ja się nie trzymam...
— Jak to nie! Co ja ślepy jestem? Jeszcze zaprzecza — zaperzył się Szastak. — Tylko dla pozoru...
— Kto jeszcze widział? — nasępił się Kościkau. Pozostali jednak milczeli, pomocnik komendanta wszczął więc dochodzenie:
— Kułak, widziałeś?
— Nie, gdzie tam. Nic nie widziałem.
— A ty, poeta?
Feliks Hrom w zakłopotaniu przestąpił w kałuży z nogi na nogę, mącąc i bez tego zmętniałą maź.
— No może trochę... Ale człowiek ma już swoje lata — odpowiedział niepewnie.
— Aha, ma swoje lata! Znaczy, że nie może? A szkodzić władzy radzieckiej to może? Sam każdego przypilnuję. Szabrownika zastrzelę bez dalszych dyskusji. I rzucę pod koła. Wtedy wyjedziemy.
Feliks Hrom sam pchał, można powiedzieć, jedną ręką — drugiej nie mógł unieść zbyt wysoko, bo kłuło w piersiach. Teraz się przestraszył, żeby nie zauważył tego czujny Szastak albo nawet sam pomocnik komendanta Kościkau. Bo niby co mogłoby mu przeszkodzić w spełnieniu groźby, że zastrzeli i rzuci w błoto. Na samą myśl Feliks zadrżał i spłoszony spojrzał na niewyraźną sylwetkę w szynelu na poboczu.
Znowu zaczęli pchać. Tym razem na komendę i ze wszystkich sił, aż Feliksowi Hromowi z bólu pociemniało w oczach. Czuł, że tuż obok białogwardyjski burżuj Walerianow nielicho się napina, też pewnie boi się czekisty. Chociaż, z drugiej strony, czego jeszcze mieli się bać, dokąd im było tak spieszno? Szybciej ku swojej śmierci? Może chodziło raczej o to, że każdy z nich musiał dokonać jeszcze prostego wyboru miejsca spoczynku — w suchym piasku albo w tej mazi, w której jeszcze za życia nogi drętwiały im po kolana. To najlepszy sposób, żeby nabawić się kataru, z wisielczym humorem pomyślał poeta Feliks Hrom. Własnymi rękami pchali swój katafalk na miejsce pogrzebu. To absolutna nowość w odwiecznych rytuałach pogrzebowych. Nie, nie tyle w rytuałach pogrzebowych, co raczej w wyszukanym repertuarze tortur. Oto czemu warto poświęcić wiersz, balladę albo sagę. Ale nie powszednim jambem, lecz heksametrem, jak Homer. Tak, chyba tylko Homer byłby odpowiednim poetą na te przeklęte czasy...
— Trzy, cztery!.. Bierzemy! Jeszcze raz! Jeszcze! — dzikim głosem wrzeszczał Kościkau. — Nie opieprzać się! Mocniej! Jeszcze mocniej!..
Ze dwa razy wystrzelił w górę z pistoletu, wywołując dreszcz przerażenia u spoconych i do cna wyczerpanych skazańców. „Dalej! Dalej!” I stał się cud — samochód trochę się poruszył. Uradowani, naparli jeszcze bardziej, pchając rękoma i zapierając się nogami, samochód znowu kawałek podpełznął w mazi. Ci pośrodku, Hrom i Walerianow, znaleźli się w najgłębszym miejscu, ale nie odstąpili, nie cofnęli rąk przed błotem. W końcu wypchnęli ubłocony samochód z najgłębszej zapadliny. Cała droga tonęła w błocie, ale najgorsze bajoro, doszczętnie teraz zmącone, mieli już za sobą. Skazańcy stanęli wyczerpani.
— No widzicie, taka wasza mać! — niemal z czułością zaklął pomocnik komendanta. — Co znaczy umiejętne kierownictwo! A wy mi tu, żeście osłabli, że sił mało... A wystarczy przymusić! Dziesięć minut na papierosa! — zarządził i odstąpił na suchsze miejsce koło rowu przy drodze.
Skazani niepewnie powyłazili z błota, ścisnęli się w pokorną gromadkę tuż przed nim. Czekista schował pistolet pod połę szynela i wyjął z kieszeni paczkę „biełomorów”. Najpierw, jako koledze, podsunął paczkę Surwile.
— Częstuj się...
Ubłoconymi palcami Surwiła wyjął jednego papierosa, ostrożnie przypalił od podanej w dłoniach zapałki. Nad drogą uniosła się łaskocząca nozdrza smuga tytoniowego dymu.
— Za przodującą robotę w zlikwidowaniu nadzwyczajnej sytuacji, po wykonaniu zadania, składam podziękowanie — fałszywie uroczystym tonem obwieścił Kościkau.
Skazańcy wzdrygnęli się na drodze, słysząc te dawno wytarte z pamięci słowa, wyczuwając w nich przenikliwy pogłos na zawsze odciętego od nich życia. Tu i teraz przyjęli je jak żart, ale nawet żart był oznaką życia, nieosiągalnością którego próbował drażnić ich ten niepojęty czekista, zadając im jeszcze więcej bólu.
Jedynie Szastak, jak się zdawało, potraktował poważnie jego słowa.
— Dzięki, towarzyszu... Obywatelu naczelniku. Żeby tylko zostało to policzone...
— Zostanie, zostanie — niepewnie obiecał pomocnik komendanta.
— Na tamtym świecie — dodał Surwiła z uśmieszkiem.
— Dlaczego na tamtym? — nie zgodził się jego kolega. — Na tym też. Dam wam najlepszą jamę. Suchą, z żółtym piaskiem... Nie gorszą niż przodownikom współzawodnictwa socjalistycznego.
Trudno było wyczuć, czy mówił to serio, czy drwił z nich w skrytości ducha. W porannej szarówce nie widzieli zbyt wyraźnie jego młodej i nieustannie ruchliwej twarzy. Ale głos wydawał się zrównoważony i całkiem życzliwy, a to uspokajało.
— A ja jestem niewinny — wystąpił do przodu Szastak. — Naprawdę. Wie o tym ten śledczy Kutasau. Nie jestem sabotażystą.
Kościkau z lubością zaciągnął się papierosem i spokojnie wypuścił długi strumień dymu.
— Oczywiście, że niewinny. Jakbyś był winny, to by z ciebie flaki na śledztwie wypruli. Połamaliby ci wszystkie kości. Żonę by ci na twoich oczach... Jakbyś był winny. A tak, spokojnie zastrzelimy cię na sosnowym pagóreczku. I wszystko. Prawdę mówię, burżuju? — nieoczekiwanie zwrócił się do Walerianowa, który stał trochę opodal innych.
Wyglądało, że chciał go zaczepić, ale Walerianow nie odpowiedział. Nawet nie usłyszał pytania tego młodego, pewnego siebie czekisty. W swoim życiu dość się już na nich napatrzył, poczynając z dziewiętnastego roku, jak to go rozstrzeliwali w Ałuszcie. Myślał potem, że gdyby wtedy rozstrzelali, uniknąłby tych wszystkich cierpień i poniżeń w latach następnych. Ale w Ałuszcie nie rozstrzelali. Doprowadzili tylko do dystrofii i wypuścili umierać na własny rachunek. Po tym, jak przesiedział trzy tygodnie bez jedzenia i wody pośród pół setki byłych oficerów Armii Ochotniczej w wilgotnej winnej piwnicy, nie mogąc nawet wyjść za potrzebą. To ostatnie doskwierało Walerianowowi bardziej niż głód i pragnienie, przez długi czas nie mógł nawyknąć do załatwiania się na oczach tłumu ludzi, różnych stopniem i wiekiem, i już wtedy zrozumiał nieludzką naturę czekistów. To nie byli ludzie i tylko to trzeba było rozumieć, o ile w ogóle można tu było cokolwiek zrozumieć normalnym umysłem. Rodzony brat Walerianowa, uprzejmy porucznik Arkadij Arkadiewicz, widocznie do końca nie rozumiał, z kim ma do czynienia — gorączkował się, protestował, kłócił. I zwariował. Zastrzelili go jak psa i wrzucili w przydrożne chwasty. A on przeżył, głównie dlatego, że nie protestował, nigdy się z nikim nie sprzeczał, był potulny jak baranek. I co mu z tego przyszło? Doczekał się tego samego, co i brat. Tyle że piętnaście lat później. Warto było tak się oszczędzać?
Tymczasem zaczęło dnieć. Po obu stronach drogi wychynął z mroku jesienny, polowy pejzaż z pagórkiem w oddali i przydrożnymi chaszczami w pobliżu. Z góry to mżył, to ustawał drobny deszczyk, z pola dął mokry, zachodni wiatr. Na pagórek prowadziła grząska, rozbita kołami droga z koleinami wypełnionymi deszczówką. Ludzie z miasta jeździli tędy nieczęsto, koleiny utworzyły samochody narkomatu spraw wewnętrznych, który wyłącznie z niej korzystał. Zwłaszcza w nocy. Za dnia szczególnie wtedy, gdy były kontrole z Moskwy i w mieście pilnie rozładowywano więzienia.
Kościkawowi nie spodobało się, że Walerianow wcale nie zareagował na jego uwagę.
— Ty, burżuj! Do ciebie mówią!
— Słyszę — cicho, ledwie poruszając wargami odpowiedział Walerianow.
— Podziękuj mojej dobroci. Toć chciałem cię kropnąć...
— Dziękuję...
— Otóż to! Jak nie przypomnisz, nie podziękują. Burżujskie wychowanie...
— Dla swoich to oni dobrze wychowani — podchwycił Szastak. — Wciąż tylko: dziękuję, dziękuję...
— Dla swoich. Ale nie dla proletariatu — zauważył Surwiła. — Proletariusze to dla nich wrogi.
— Widać za mało ich wystrzelano — powiedział Szastak.
— Wystrzelano niemało. Ale i tak nie wszystkich. Zamiast strzelać, szukano dowodów winy. Czekano, aż się potwierdzą, aż jeden z drugim się przyzna. Wciąż pisano papierki — powiedział Surwiła z goryczą, jakby mówił o jątrzącej ranie.
— A co tu pisać? — zdumiał się Szastak. — Starczy okiem rzucić, żeby wiedzieć, że to kontra. Na przykład ten: w kamizelce, półbutach, jesionce...
— Może jeszcze i krawat zawiązał? — uprzejmie uśmiechnął się Kościkau.
— Zawiązałem — odpowiedział cicho Walerianow. — Jak każdy kulturalny człowiek...
— Popatrzcie no: aresztują go, a ten sobie krawat wiąże. Po to chyba, żeby się w więzieniu powiesić.
— Żeby uniknąć kary — powiedział Surwiła. — Taki numer u nas nie przejdzie! U nas jest porządek!
Niech ich piekło pochłonie z tym ich porządkiem, drżąc na mokrym wietrze myślał rozdrażniony Autuch Kazioł. Poznał już sporo tych ich porządków, nie tylko w więzieniu. Szczególnie w ostatnich latach, gdy zaczęli go nękać, że pozostał na swoim. Było to za co? Czy kiedykolwiek miał co przeciwko władzy radzieckiej, przeciwko komunistom? Musiał przecież karmić rodzinę, żyć z własnej pracy. A jemu powiadają: do kołchozu. Napatrzył się, jakich tam mają rozumnych gospodarzy w tym swoim kołchozie. Niewykopane ziemniaki gniły w ziemi do mrozów, zwiezione zboże marniało niewysuszone w spółdzielczym gumnie. W ciągu dwóch lat wszystko zniszczało dokumentnie, nawet wozu nikt naprawić nie umiał. Zdolni w świat pouciekali, rozumnych powsadzano, a został kto? Baby i niedołężni staruszkowie. Więc oczywiście jego prywatna gospodarka była im jak cierń w oku. Wiosną okroili mu ziemię, zostawiając tylko podmokłe nieużytki z chaszczami. Pójdziesz do kołchozu? Nie, nie pójdę. To okroili pastwisko, żeby nie miał gdzie krówki wypasać. Potem postanowili rozebrać gumno, no bo, widzicie, budowali kołchozową oborę i trzeba im było materiału. Przewieźli do kołchozu całą stodołę, suszarnię i spichlerz — w ciągu zimy porozciągali te bierwiona na opał. Nawet kur nie miał gdzie wypuścić. Znowu przyjechało naczalstwo: no co, pójdziesz do kołchozu? Powiedział: nie pójdę, umrę na swoim. Więc traktorem zaorali mu drogę od chutoru do gościńca. Żeby zaś nie wydeptał ścieżki, zasiali wykę. Omijał tę wykę kilometr lasem. Wtedy powiedzieli, że chodził przez las do Polski. Żeby im tak przyszło chodzić do skonania, myślał Autuch.
Obrali go do gołej skóry. Okroili po same okna, a wtedy zaczęli patrzeć łasym okiem na jego młodego konia. Swoje u nich wyschły na szczapy od braku paszy i harówki ponad siły, a jego konik był jak malowanie. Wyhodowany ze źrebaka od własnej kobyły, milszy był chyba gospodarzowi od własnej żony, nawet od dorosłych już córek. Bywało, przy zwożeniu snopów z pola Autuch tak się umordował, że nie miał siły usiąść przy stole. I nic dziwnego, skoro przez cały dzień przed każdym pagórkiem podstawiał ramię pod kłonicę i popychał, pomagał ciągnąć, jakby sam był w przyprzęgu. Co prawda, to i konik jakby rozumiał gospodarza, starał się ciągnąć ze wszystkich sił na swych młodych, cienkich nogach, wiózł wszystko, ile by na wóz nie położono. I jakże on mógł oddać takie stworzenie w bezduszne kołchozowe używanie, toż zajeżdżono by go przez jedno lato, nadwerężono i zepsuto. Więc go ukradli. Pod wieczór wyprowadził go na młodą otawę, żeby się popasł; spętał, ale nie założył zamka, pożałował jego utrudzonych za dnia nóg. I ukradli. Autuch od razu domyślił się kto, zresztą, wiedziała o tym cała wieś, mieli jednego takiego złodzieja, Autuch nie był pierwszym, u kogo ukradł. Autuch w te pędy poleciał na milicję, do rejonu, do prokuratora. I nic. Wszyscy uprzejmie słuchali i nawet mu współczuli, ale szukać nie mieli zamiaru. A tego, że sam wskazywał im złodzieja, nie brali pod uwagę. Mówili, że trzeba mieć dowody, a tu dowodów nie było. A jakie im jeszcze dowody potrzebne, jak wszyscy wiedzieli, że ten Bałaziej od dawna kradnie konie i sprzedaje cyganom na Polesiu. Okazuje się, że nie. Dowody muszą być. Taki porządek.
Tam potrzebne były specjalne dowody, tu można karać i bez dowodów. Autuchowi nigdy nawet do głowy nie przyszło, żeby przełazić granicę, po diabła mu ta Polska, a ci mówią, że chodził. Jakby jeszcze tam go schwytali. Albo jakby go ktoś tam widział. Ale napisali, że chodził, i po krzyku. A ty chłopie lepiej się przyznaj!
I on, głupi, przyznał się, posłuchał tego partyjniaka i podpisał, co mu podsunięto. Myślał, że na tym wygra. Ale nie wygrał, wpadł na całego. Został polskim szpiegiem. Zrobił prezent sobie i córkom. I całej rodzinie. Na całe życie...
— Bolszewicki porządek! — zgodził się Szastak. — Mysz się nie prześliźnie.
— A ty się zamknij! — nieoczekiwanie przystopował go Kościkau. — Boś ty zdrajca.
— Ja? — Szastak zbielał od obrazy.
— Ty, ty — spokojnym głosem powtórzył pomocnik komendanta. — Ten tam — kiwnął w stronę Walerianowa — zdrajcą nie jest, to jawny wróg. Białogwardyjski oficer i tak dalej. A ty służysz i naszym, i waszym.
— Ja waszym nie służę... To znaczy, nie naszym! — zaczął się plątać rozgorączkowany Szastak. — Ja służyłem partii, jestem bolszewikiem. Mnie tu tego, przez pomyłkę.
— Dobra — machnął ręką Kościkau. — Zobaczy się.
Jak to — zobaczy się? — nie mógł pojąć Szastak. Kto zobaczy? I kiedy zobaczy? Co to wszystko ma znaczyć? Słowa czekisty były bardzo niejasne, ale w tej niejasności kryło się ziarno zbawczej nadziei. A może rzeczywiście nie wszystko jeszcze stracone? Coś jeszcze się naprawi? Szastak, spochmurniały i jednocześnie trochę podniesiony na duchu, z poczuciem piekącej obrazy w duszy odstąpił w bok. Do pomocnika komendanta zbliżył się Surwiła.
— Powiedz mi — cicho, by nie słyszeli inni, zwrócił się do niego. — I mnie też?
— I ciebie — spojrzał na niego jasnymi oczyma Kościkau. Surwiła zrobił bardzo zdziwioną minę.
— Z tymi tu razem? — skinął na pozostałych.
— No... Zobaczymy — niepewnie odpowiedział czekista i wypuścił gęsty strumień dymu w twarz kolegi.
Po tych słowach Kościkawa Surwile też zaświtała mała nadzieja. Oczywiście, nawet na myśl mu nie przyszło, że niedawny kolega ulituje się nad nim i nie wykona wyroku. Albo że wykona go nie tak. Ale przecież mógł chyba trochę przeinaczyć to wykonanie, uczynić wyrok możliwie przyzwoitym dla swojego towarzysza czekisty. Nawet jeśli był skazańcem. Bo nawet jednakowy wyrok nie równał go z tymi wrogami ludu, nawet po śmierci pragnął pozostać żołnierzem armii Dzierżyńskiego. Choć, oczywiście, i jemu zdarzały się potknięcia, czasem się mylił, czasem brakło mu wykształcenia. Jak wtedy z tą młodą studentką, którą przyszło mu rozstrzeliwać. Ale był młody jeszcze, a dziewczyna bardzo powabna z tą swoją dziewczęcą urodą, taka wiotka, zgrabna, z dużymi zdziwionymi oczami i pociągającą twarzyczką, że jak Surwiła na nią spojrzał, nie odważył się strzelić. Strzelił obok. Żeby nie trafić w potylicę, strzelił obok ucha. Ale i tak przewróciła się do jamy, pewnie sparaliżowana strachem, i tam już została, przywalona innymi ciałami. Nikt tego nie zauważył, nikt się o tym nie dowiedział, ale Surwiła i tak czuł się nieswojo. Jasna sprawa, niewielkie miał wtedy doświadczenie czekisty i dał się omamić dziewczęcemu powabowi. Zapomniał, że przede wszystkim ma przed sobą zdemaskowanego wroga ludu. Ani na chwilę nie zapomniał o swoim niesławnym uczynku, może dlatego tak się starał. To staranie dało rezultaty potem, w sekcji śledczej, gdzie osiągnął najlepszy wynik za półrocze — 127 osób skazanych na najwyższy wymiar kary — więcej, niż ktokolwiek inny.
A teraz przyszła kolej na niego...
Nie zdążyli całkiem odzyskać oddechu i opędzić się trochę ze zmęczenia, gdy w oddali, od strony miasta, pojawił się na drodze samochód — taka sama kryta buda, która telepiąc się na wybojach podjechała bliżej i stanęła. Wyskoczyło z niej trzech żołnierzy w szynelach i z karabinami w rękach, biegiem rzucili się w kierunku skazanych.
— Spocznij! — spokojnie powiedział Kościkau. — Wszystko w porządku.
Kierowcy zaczęli nalewać benzynę z blaszanego kanistra, a Kościkau zapędził skazańców z powrotem do budy, gdzie natknęli się na niezadowolonego, jakby nawet zaspanego Zajkowskiego.
— Nawet pospać nie dali...
— Jeszcze się naśpisz! — powiedział Surwiła. — Już niedługo zaśniesz wiecznym snem.
— Kij ci w oko! Lepiej to niż takie życie! — złodziej zaklął i na powrót wyciągnął swoje długie ciało w poprzek budy.
Znowu ruszyli niespiesznie po grząskiej, wyboistej drodze, za nimi cicho powarkując jechał drugi samochód. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że ich przedłużona podróż niebawem się skończy. Starali się nie myśleć o samym końcu, ale myśli mimo wszystko ku niemu się zwracały. Feliks Hrom jeszcze przed rozprawą i wyrokiem wyobrażał sobie, jak go będą rozstrzeliwać. Oczywiście, nie znał dokładnie tej strasznej procedury, ale widział na filmie, jak rozstrzeliwano paryskich komunardów. Żołnierze w równym szeregu, rząd długich karabinów wycelowanych w skazańców pod murem. Ci w białych koszulach, piersi dumnie wypięte. Salwa. Delikatny niebieski obłoczek z luf karabinów, przekleństwo rzucone katom Thiers’a... Pięknie! A tu, gdzie szereg żołnierzy dla nich? Trzy karabiny tych w samochodzie, z tyłu, i pistolet dowódcy — co to za salwa? I kto rzuci przekleństwo? W każdym razie on, Feliks, nie będzie krzyczał — niech ich wszystkich piekło pochłonie, i katów i ofiary. W więzieniu i podczas śledztwa Feliks narzekał na Autucha i tę jego chłopską głupotę. Teraz zorientował się, że wśród aresztowanych byli znacznie gorsi od Autucha. A choćby ten Szastak. W celi Feliks trochę z nim gawędził, opowiadał coś o literaturze. Też rozmówcę sobie znalazł! A przecież nie tylko Szastak był taki. Dobrze chociaż, że Surwiła z nimi nie siedział — tego chyba trzymali w osobnej celi. Czekiści nawet cele mają osobne. Jak i wszystko inne. Jedynie poeta przebywa pośród prostego ludu, bez żadnych przywilejów. Feliks Hrom szczerze żałował, że przed laty postanowił się uczyć i zająć literaturą; lepiej by na tym wyszedł, gdyby pozostał niepiśmienny. Jego młodszy brat ukończył cztery klasy i pracował w kołchozie. Da sobie radę i bez książek i bez wierszy. A co Feliks miał z tej swojej literatury?
Z drugiej strony taki Autuch na przykład też nie pisał wierszy. Pewnie nigdy ich nawet nie czytał. A i tak teraz prawdopodobnie legną w jednej jamie.
Autuch Kazioł martwił się teraz nie o jakieś tam wiersze, lecz o kartofle. Rozumiał, oczywiście, że nie czas o tym myśleć. A jednak mu się myślało. Pod samym lasem został wąski zagonik niewykopanych kartofli, nie zdążyli, bo zabrakło konia. Trzeba było wykopać tamten zagonik w pierwszej kolejności. Przyjdą deszcze, zaleją kotlinkę, a wtedy nie wejdzie się tam nawet z koniem. Czy żona na to wpadnie? Bo jak zgniją kartofle, to co będą jedli w zimie? Wprawdzie teraz ubędzie jednej gęby do karmienia, ale i rąk do pracy. A znowuż bydło...
Samochód ciężko przechylił się całą budą, potem zadarł w górę kabinę, skręcił w bok, przewalając się przez jakiś rów i gwałtownie szarpiąc. Niezadowolony Zajkowski podniósł się w mroku i usiadł, opierając się plecami o metalową ścianę. Nawet nie zaklął, bo coś już chyba przeczuwał. Również pozostali się domyślili, że dotarli już na miejsce. Drzwi były na razie zamknięte, nie wypuszczano ich. Z zewnątrz dochodziły głosy tych z ochrony, ktoś pobiegł kogoś zawołać. Wszystko wskazywało na to, że rozpoczęto przygotowania.
Wreszcie drzwi się otworzyły. Samochód stał lekko przechylony w sosnowym lasku.
— Wychodzić! Pojedynczo!..
W budzie jednak nikt się nie poruszył, wszyscy w odrętwieniu czekali. Czekali na co? W drzwiach ukazała się ruchliwa, uśmiechnięta twarz Kościkawa, który na początek szpetnie zaklął.
— Ty! — wbił wzrok w pierwszego, którego dojrzał w ciemnej budzie, a był nim Autuch. — Wychodź!
„Dlaczego ja? Dlaczego ja pierwszy?” — z krzywdą w duszy pomyślał Kazioł i niezręcznie wygramolił się z samochodu. Wokół cicho stały niziutkie sosny, a obok nich w skupieniu zastygli młodzi żołnierze. Nieopodal, trochę z boku, żółcił się piaszczysty pagórek. Wszystko było jasne...
— No? Naprzód!
Z niezrozumiałą złością Kościkau pchnął Autucha w ramię, ów zaczepił się rozkisłym w mazi łapciem o kępkę trawy i upadł. Serce mocno waliło mu w piersi, wstydził się swego niepozornego, żebraczego wyglądu, szczególnie przed tymi czyściutkimi młodymi chłopakami w mundurach, którzy teraz przyglądali mu się ze zdwojoną uwagą. Pośpiesznie wstał i ponuro podreptał do jamy, tłumiąc w sobie krzywdę: dlaczego ja pierwszy? Czy ja jestem najgorszym wrogiem?..
— No, przeżegnaj się — ściszonym głosem, bez wcześniejszej złości powiedział Kościkau. Autuch, bojąc się, że nie zdąży, pośpiesznie przeżegnał się na prawosławną modłę, z prawa na lewo. I czekał.
— Na kolana!
Na skraju jamy posłusznie opuścił się na kolana. Poruszony łapciami piasek osypał się w dół i Autuch przeraził się, że spadnie tam za wcześnie. Ale nie spadł, tylko zamknął oczy i czekał.
— To nie takie straszne — powiedział z tyłu czekista i szczęknął zamkiem pistoletu, wprowadził pierwszy nabój. Autuch zdążył jeszcze spojrzeć w czeluść głębokiej jamy, ale strzału już nie usłyszał. Zdawało się, że jama sama rzuciła mu się na spotkanie i na zawsze ogarnęła go swoim piaszczystym wnętrzem.
— Tak! Jednego już mamy! — powiedział pomocnik komendanta i ruszył do drzwi samochodu. Rozpoczynała się jego zwykła robota, wykonywał ją rutynowo i dokładnie, jak co dzień.
W samochodzie znowu wszyscy zamarli i przycichli, czekając na kogo teraz przyjdzie kolej. Kościkau dostrzegł, a może przypomniał sobie o Zajkowskim, który teraz w milczeniu opierał się o tylną ścianę budy.
— Teraz ty, bandziorze!
Przygarbiwszy się, Zajkowski stąpił do drzwi i zdecydowanie zeskoczył z samochodu.
— Ręce do tyłu! Do tyłu ręce!
— Gdzie do tyłu? Nie widzisz, że złamana?
— Zaraz ci i drugą złamię— Kościkau szarpnął go za rękaw marynarki. Zajkowski zdążył się uchylić.
— Nie ruszaj! Kazali, to strzelaj. Ale bez rąk!
— Ach ty, bandziorze!
— Nie jestem bandziorem! Jestem bardziej polityczny niż wy wszyscy razem wzięci!
— O tak?
— O tak!
— Ruszamy — trochę spokojniejszym tonem powiedział Kościkau, kiwając pistoletem w stronę jamy. Żołnierze stojący w pobliżu nastawili bagnety. Takiego gadania dawno już pewnie nie słyszeli.
— Właśnie sobie coś przypomniałem! — nieoczekiwanie zatrzymał się Zajkowski. Przystanął i Kościkau. — Jak ciebie będą rozwalać, to żeby nie w tej jamie. Żebyś nam nie śmierdział.
— Ach ty, gówno! — wściekł się Kościkau i strzelił Zajkowskiemu w piersi — raz, drugi, trzeci. Zajkowski ociężale zwalił się na rozsypany wokół jamy piasek. Pod jego ciałem zaczęła się tworzyć krwawa kałuża.
— Jeszcze mi tu będzie grozić... Mnie grozić! — nie mógł się uspokoić Kościkau.
Szydercze słowa rozstrzelanego dotknęły jednak czekistę. Jakiś czas stał z pistoletem w dłoni obserwując jak drga i pręży się w przedśmiertnych konwulsjach wielkie ciało bandyty. Jego odrzucona w bok zdrowa ręka zacisnęła się na kępce mokrej trawy, ale nie zdołała jej wyrwać. Palce powoli rozcapierzyły się z powrotem...
Początkowo niemal pogodny nastrój Kościkawa odczuwalnie się zepsuł. Najwyraźniej ten moskiewski bandyta zakłócił rutynowy przebieg egzekucji. Ze swoimi, białoruskimi wrogami Kościkau nigdy nie miał zbytnich kłopotów — ci zawsze byli posłuszni, przed jamą stawali potulnie jak owieczki. Więzienie, wlokące się miesiącami przesłuchania i sąd łamały ich całkowicie. Rozstrzeliwanie takich było nawet nudne. Co niektórzy (szczególnie partyjni), wznosili przed śmiercią okrzyki: niech żyje Stalin albo komunizm i rewolucja światowa, licząc zapewne (chytrze) na jego katowską litość. Nie zamierzał zaprzeczać: niech sobie żyją, jeśli ktoś chce, żeby żyli, i posyłał kolejną kulę w potylicę. Naoglądał się już różnych potylic: czarnych i rudych, gładkich i kędzierzawych, ze srebrną siwizną i całkiem gołych, wyłysiałych. Ale nigdy nikt go nie obraził, nie przeklął nawet — oto co znaczy politycznie świadomy element, nie to, co ten kryminalny przybłęda.
— Wychodźcie, teraz dwóch! — głośno skomenderował koło samochodu. — Ty, białogwardzisto, i ty, zasrany poeto! Żwawo!
Feliks Hrom posłusznie zeskoczył z samochodu i zatrzymał się, czekając na współtowarzysza. Osłabiony Walerianow niezgrabnie gramolił się z budy: przekręcił się na brzuch, namacał nogami grunt. Wylazłszy, drżącymi palcami zaczął zapinać guziki jesionki z bobrowym kołnierzem. A może jednak żona przeżyje, pomyślał. Jej proletariackie pochodzenie musi przecież coś znaczyć. No i dzieci... Nawet jeśli bez rodziców, zawsze to jednak lepiej. Życie to życie, jakie by nie było...
W rozpiętym tużurku, z zawczasu założonymi do tyłu rękoma, Hrom cierpliwie czekał ostatnich poleceń. Niewiele wokoło widział, jego oczy bez sensu powilgotniały, strasznie mu było żal, że jego życie tak wcześnie się kończy. I to kończy się z powodu poezji, czyli tego, co jeszcze do niedawna było dla niego świętością. Niech będzie przeklęta! Lepiej rozrzucać gnój w kołchozie i nie oglądać żadnych książek. Ale kto mógł przewidzieć, że tak się to skończy. Czuł wielki, ogromny żal. Z tym żalem w duszy podszedł do żółtego piaszczystego pagórka, za którym czekała go nicość.
Żołnierze zdążyli już zaciągnąć do jamy uspokojone ciało Zajkowskiego. Miękki pagórek był mocno przydeptany ich butami, skraj jamy zrobił się wygodniejszy, płaski. Walerianow bez wezwania przyklęknął, przeżegnał się trzy razy i znieruchomiał. Był gotów na spotkanie tak długo oczekiwanej śmierci. Chciał się pomodlić, ale pomyślał, że może nie zdążyć. Obok Feliks Hrom szukał sobie miejsca, coś mu przeszkadzało. Zaledwie Walerianow zdążył spojrzeć w dół i odnotować, że nie tak tu głęboko, kiedy dwa niegłośne strzały z tyłu zwaliły obu do jamy.
W samochodzie pozostali już tylko Szastak i Surwiła. Kościkau krzyknął znad dołu:
— Zdrajca, wyłaź!
W drzwiach ukazał się Szastak blady jak ściana
— To do mnie?
— A do ciebie! Wyłaź!
— Nie jestem zdrajcą! Już wyjaśniałem. To pomyłka...
— Jaka pomyłka! — wściekł się Kościkau. — Wszystko zostało zapisane i podpisane. Naprzód marsz!
Całkowicie oszołomiony i pobladły Szastak zeskoczył z samochodu i zaczął raz za razem i nerwowo ziewać, ukazując zepsute i nadłamane zęby.
— Ale przecież... Mnie nie wolno rozstrzeliwać... Jestem członkiem partii!
Takie słowa koło jamy pomocnik komendanta Kościkau słyszał dosyć często, zwłaszcza gdy przywożono partyjnych. Na takie okazje miał więc w zanadrzu sprawdzony argument, który zawsze działał bez pudła.
— Jeśli jesteś członkiem partii — krzyknął Kościkau — to po kiego diabła stawiasz opór organom?!
— Ja nie stawiam...
— No to marsz! Marsz do jamy! A może mam ci pomóc?
Zataczając się jak pijany, Szastak poczłapał do jamy. Ale na rozdeptanym pagórku znowu się zatrzymał.
— Niesłusznie mnie...
— Całkiem słusznie! — przerwał pomocnik komendanta i strzelił mu w potylicę. Kościste ciało Szastaka głową w dół spadło do jamy, do tych, co spadli tam wcześniej.
Gdy Kościkau wrócił do samochodu, obok stał już i czekał na niego Surwiła. Jego nalana twarz zrobiła się buraczkowa, ze zmęczenia albo od wewnętrznego napięcia.
— Co, mnie też tam? — zapytał nieruchomy wpatrując się w piaszczysty wzgórek.
— A gdzie? Osobnej jamy nie posiadam.
— To wykop.
— Jeszcze tego brakowało!
— To pozwól, sam sobie wykopię.
— Kop! — po chwili namysłu zgodził się Kościkau. — I tak jesteśmy spóźnieni. Kierowca, przynieś szpadel!
Młody kierowca z pierwszego samochodu przyniósł szpadel, Surwiła ścisnął trzonek oburącz, rozejrzał się wokoło.
— Gdzie? Tu?
— Może być tu. Kop. Byle szybko! — powiedział Kościkau nie chowając pistoletu.
Surwiła zaczął kopać, zamaszyście, nerwowo, rzucając na boki pełne szpadle żwiru. Najwyraźniej zdenerwowany, nie kopał zbyt dokładnie, tak że zamiast prostokątnego wykopał raczej okrągły dół. W sosnowym lasku nie było zimno, nocna mżawka ustała nad ranem. Surwiła szybko się zagrzał, jego nalana twarz pokryła się potem i poczerwieniała jeszcze bardziej. Przerwał na chwilę, zdjął z siebie burą i obszarpaną skórzaną kurtkę, rzucił ją pod nogi Kościkawa.
— Bierz. Po co ma się marnować...
Kościkau ze wstrętem odrzucił kurtkę ubłoconym butem z chromowej skóry. Surwiła więcej go nie prosił — nie chce, to nie trzeba. On też już niczego nie potrzebował. Oprócz tej oto osobnej mogiły. Tu mu będzie spokojniej niż w zbiorowej, razem z wrogami ludu. Przepełniał go żal, którego jednak nie mógł przemilczeć.
— Za co? Sumiennego pracownika organów! Co takiego naruszyłem? Zabiłem niewinnego wroga? Ich należy zabijać tysiącami! Starałem się! Przez cztery lata dawali mi premie. Za przodownictwo, na rocznicę Października. I wszystko na nic. Pożałowali wrogów, szpiegów, nacdemów1! I to ma być sprawiedliwe? Nie! Wrogowie przeniknęli nawet do organów, ot co! Są wśród nas!
— Dosyć! — gwałtownie rozkazał Kościkau. — Lepiej zamilcz!
— Milczałem! Milczałem przez całe lato! Jak i ty! Jak i setki innych czekistów! A teraz mnie za to...
— Milcz i kop! — krzyknął Kościkau, którego brała coraz większa złość.
— Nie, teraz powiem. Otóż i ty... Myślisz, że przeżyjesz? Że wykupisz się służbą? Nie! Przyjdzie i twoja kolej...
— Milczeć!
— Nie, teraz powiem! Jesteśmy jak pająki w słoiku! Gdy Stalin się dowie...
Tego było już za wiele. Nieopodal z gotowymi do strzału karabinami stali żołnierze ochrony, słuchając z napiętą uwagą, koło samochodu czekał milczący kierowca. Wszyscy ze zdumieniem wybałuszali oczy na znajomego czekistę, który kopał sobie grób i mówił takie dziwne rzeczy. W końcu Kościkau podniósł pistolet i nie celując strzelił dwa razy. Szpadel wypadł z rąk Surwiły, nogi ugięły mu się w kolanach, ciało bokiem osunęło się na rozkopany dół.
— Dobijże... — ledwo słyszalnie wyrzucił z siebie Surwiła.
Kościkau postąpił o krok bliżej i strzelił mu w głowę. Na trawę i piasek bryznęły szare gruzełki mózgu.
— Weźcie go i wrzućcie do pozostałych — rozkazał żołnierzom.
Zarzuciwszy długie karabiny na plecy, żołnierze schwycili czekistę za ręce i pociągnęli do jamy. Kościkau ruszył w stronę samochodu.
Ta przeklęta noc wyczerpała jego siły do cna. Wyraźnie już tracił panowanie nad sobą, choć starał się tego nie okazywać. Zdawało się, że robota była nieskomplikowana, ale codziennie wszystko od nowa. Wciąż tylko wożą i wożą jak barany, kiedy to się skończy? Ileż to jam wykopali przez wiosnę i lato. A ile jeszcze nowych wykopią.
Kościkau ogarnął spojrzeniem polanę wśród niskich sosen na stoku — przez jesień pewnie ją zasiedlą. Gdzieś tutaj znajdzie się miejsce i dla niego...
W tym życiu wszystko było bardzo proste.