Topolnik
Niewielkie podwórko od ulicy odgradzał masywny parkan z bramą. Z drugiej strony ciągnęły się zakurzone szyby zakładu obróbki drzewnej. Pomiędzy parkanem a warsztatem meblowym wcisnęła się piętrowa pralnia chemiczna. Przy wejściu do warsztatu stała wkopana w ziemię ławka do cna pocięta przez małolatów. Najgłębiej wycięty był napis: Miłosław + Weronika.
Na podwórku samotnie wyrastało wysokie drzewo, strzelista topola. Rosła przy szczytowej ścianie dwupiętrowego tartaku, który odgradzał puste podwórko z czwartej strony.
Na oświetlonym budynku chwiały się przezroczyste, niby rozcieńczone wodą, cienie gałęzi. Ściana była mleczno-żółta, a cienie chłodno-błękitne, przypominające rzeki namalowane na mapie konturowej.
Na drugim piętrze, za gałęziami skrył się jedyny balkon. Surowo odcinał się od płaskiej ściany swoimi czarnymi poręczami. Ani okien, ani drzwi w ścianie nie było i dlatego symetrycznie umieszczony balkon wyglądał jak rzeźba.
Na balkonie stały dwie osoby, Topolnik i kobieta. Palili papierosy. On opierał się łokciami o żeliwne poręcze. Ona przytuliła się plecami do otynkowanej ściany. Palili i patrzyli na ledwo dostrzegalne kołysanie zakurzonych gałązek.
Oczy kobiety miały ciemną barwę, jak sierpniowe liście. Jej spojrzenie było przyjazne, a twarz spokojna. Mosiądzowe sprężynki włosów mieniły się w zachodzącym słońcu. Miała na sobie krótką spódnicę i lekką koszulę, białą i tak przezroczystą, że można było przez nią zobaczyć niewielkie piersi ze sterczącymi sutkami. Stała na balkonie boso. Sprawiało jej przyjemność stanie na równym betonie, który nie zdążył jeszcze ostygnąć po lipcowym dniu.
Topolnik miał podłużną twarz i kiedy się zaciągał, na chudych policzkach niebieszczał jednodniowy zarost. Ubrany był w perkalową koszulę i wytarte dżinsy. Włosy miał krótko przycięte, dosyć starannie, ale za krótko, można było pomyśleć, że ostrzygli go przymusowo. Topolnik, podobnie jak i jego kobieta, stał na balkonie boso.
Gdyby Topolnik wyciągnął rękę, mógłby dotknąć jedwabistych liści. Sięgnąłby ręką gałązki wysokiej, wyższej od dwupiętrowego budynku, topoli. Gdyby tylko zechciał, mógłby złamać tę gałązkę — wszyscy wiedzą, jak krucha jest topola — ale nie zrobił tego.
— Topola to piękne drzewo — powiedział.
— Piękne drzewo, moja topola — podtrzymała rozmowę kobieta.
— Topola ma ciężkie liście.
— Topola ma uciążliwe liście.
— Topola ma kruchliwe gałęzie.
— Kruchola to topolowe drzewo.
— Kruchola to bardzo topolowe drzewo — stwierdził.
— To bardzo, bardzo topolowe drzewo — potwierdziła.
— Po krucholi nie można wejść na balkon.
— Po krucholi nie można zejść z balkonu.
— Tak, bo kruchola ma beznadziejnie topolowe gałęzie.
— Tak topolowe, że się połamią, kiedy na nich staniesz, nie wytrzymają twego ciężaru, są za kruche, a kiedy je złamiesz, mocno pachną goryczką i latem.
Topolnik zdusił niedopałek o poręcz i rzucił w dół, na wyschnięty trawnik, pod sam pień wyniosłej topoli. Kobieta zrobiła to samo. Wrócili do pokoju. Do przestrzennego pokoju, z białymi ścianami, z podłogą z nielakierowanych desek, wysokim sufitem. Nie było w nim prawie mebli, tylko lakierowana szafa i rozścielone łóżko, do którego przytulił się niski stolik. Na nim stał emaliowany dzbanuszek z wodą, szklanka i talerz z jabłkami „bieły naliu”.
Kobieta zrzuciła spódnicę i przezroczystą koszulę. Miała niewielkie piersi ze sterczącymi sutkami. Nie wstydziła się swojej nagości, swoich piersi i ciemnego trójkąta. Położyła się na wykrochmalonym prześcieradle.
— Chodź do mnie — powiedziała.
Topolnik położył się obok.
Kobieta zmrużyła ogromne, ciemnozielone oczy.
Halina Maksymiuk
Tancerka
Tancerka mieszkała razem ze swoją sparaliżowaną babcią.
Kiedy Tancerkę odwiedzali goście, łóżko z chorą stuletnią kobietą wstawiało się za japoński parawan.
— Ona niczego nie widzi i nie słyszy — tłumaczyła odwiedzającym dziewczyna.
Ale po takim tłumaczeniu ciekawość wcale się nie zmniejszała. Przeciwnie. Goście zerkali ukradkiem za żółty parawan z namalowanym widokiem bambusowych zarośli, żeby to sprawdzić i na własne oczy zobaczyć zmarniałe, podobne do wysuszonego konika polnego, ciało. Ostronosa główka w białej chusteczce nieruchomo spoczywała na bieluchnej poduszce jak jakiś taksodermatologiczny eksponat. Wygląd wykrochmalonej bielizny studził ciekawość i goście wracali do świątecznego stołu nakrytego lnianym obrusem.
Tym razem impreza odbywała się z okazji wydania w zachodniej części Europy kompaktu grupy rockowej „Mara”, z którą Tancerka była bardzo blisko zaprzyjaźniona.
Razem z czterema chuderlawymi i długowłosymi muzykami wnosili kielichy krótko ostrzyżony realizator dźwięku, charakteryzatorka i Tancerka.
Alkohol oszołomił pijących szybko i niezauważalnie.
— Szwecja! Zróbmy Szwecję! — zaproponował podchmielony wokalista „Mary”, mający ochotę na małą orgietkę. — Mamy dwie kobiety...
— I pięciu mężczyzn... Znalazł sobie Szwecję. Szwedzka rodzina to dwóch mężczyzn i dwie kobiety, jak na przykład „ABBA” — rozsądnie pociągnęła temat zaróżowiona charakteryzatorka.
— A może dokooptujemy do członków rzeczywistych szwedzkiej rodziny babcię naszej Tancerki — gitarzysta solowy wyszczerzył zębiska. Chciał być zabawny.
— Ohyda i nekrofilia — basista poprawił ciemne okulary na czerwonym nosie i nalał sobie pół szklanki wódki. — Kto jeszcze chce wypić?
— Nikt nie odmawia! — ożywił się pusty wzrok Tancerki.
— Więcej już nie ma, panowie bracia — basista zwilżył przeźroczystym płynem swoje metalowe koronki.
— Co ty, łajdaku, wyprawiasz? Nawet sekcji rytmicznej nie poczęstujesz? — perkusista próbował się podnieść, ale majtnęło nim i rzuciło na parawan, oddzielający świat młodości od czasów starożytnych.
Japoński parawan z bambusowymi łodygami zwalił się na perkusistę.
— Jemu tylko jedno w głowie — więcej czadu! — cieszył się basista.
— Składam wniosek o dodatkowy zakup alkoholi — podnosząc perkusistę mamrotał ubzdryngolony wokalista.
— Tylko że wy dwaj nawet do ubikacji nie dojdziecie. Trzeba znaleźć innych dostawców — władczym tonem zawyrokowała jasnowłosa Tancerka.
— Ty sama nie dopełzniesz do sedesu — ostatkiem sił obraził się perkusista. — A tak na marginesie, to ja spadam... Dziękuję za gościnność. Dziękuję wszystkim, dziękuję...
— Nikt nie płacze, więc spadaj — wsparła Tancerkę charakteryzatorka.
— Nie można go puścić samego — trzeźwo zauważył dźwiękowiec.
— Odprowadzę — krótko i z własnej woli zaproponował wokalista.
Na nocnych ulicach Mińska ciepły, lipcowy wietrzyk swawolił z puchem topoli. Czworo miłośników rock and rolla i napojów alkoholowych doszło do skrzyżowania i rozdzieliło się na dwie pary. Perkusista na miękkich nogach wlókł się za ciągnącym go wokalistą. Dźwiękowiec i Tancerka szybko ruszyli ku postojowi taksówek po wódkę.
Zebranych pieniędzy wystarczyło na jedną butelkę. Przy zakupie alkoholu doszło do krótkiego, japońskiego dialogu...
— Nuu?
— Mhy-y.
— Na!
— Wo!
Oddaliwszy się od postoju taksówek o jakieś sto kroków, dźwiękowiec stanął przed Tancerką w niedwuznacznej pozycji — twarzą w twarz.
— Zakochałem się w tobie — zrobił pauzę. — Nie jestem z tych, którzy potrzebują Tancerki do końca życia, ale jedną noc warto byłoby spędzić razem.
— Tamci będą czekać...
Dźwiękowiec nie zaprzeczał. Wyczuł zgodę Tancerki, objął ją i pogrążyli się w zapierającym dech pocałunku.
W jego mieszkaniu unosił się ostry zapach taśmy izolacyjnej.
— Nie chcę pić — powiedziała Tancerka widząc, jak dźwiękowiec stawia na stole obok lutownicy butelkę wódki.
— A co byś chciała?
— Tańczyć powoli w takt cichej muzyki.
Dźwiękowiec czule pogłaskał wieżę i włożył niebieski kompakt.
— Dobrze, że to nie grupa rockowa „Mara” — Tancerka lekkim ruchem zrzuciła jedwabną koszulę, za którą w najdalszy kąt poleciały również lekkie, skórzane pantofelki.
Długie ciało Tancerki płynęło wśród fal powolnej muzyki i dławiącego zapachu taśmy izolacyjnej. W kąt, do pantofelków, pofrunął jeszcze koronkowy stanik, na który ciężko opadły szorty z jutowego płótna. Czarny trójkącik majteczek jeszcze przez chwilę skrywał intymne miejsce Tancerki. Ale wreszcie i on spoczął w ciemnym kącie.
Wyzwolona, jasna jak baśń zimowa Tancerka unosiła się na falach muzyki.
Dźwiękowiec rozebrał się i zrobił krok w stronę dziewczyny płynącej w tańcu.
Tancerka jednym nieprzerwanym ruchem opasała mężczyznę rękoma i udami tak, że wyprężony członek od razu znalazł miejsce w rozchylonej pochwie.
— Kochany, czy nie jestem dla ciebie za ciężka?
— Jesteś... Jesteś taka duża i długa.
Dźwiękowiec najpierw przyklęknął, a potem położywszy się na plecach wyprostował jedną i drugą nogę. Tancerka pozostawała w przysiadzie. Jej ciało napływało na penis, jak fala na molo.
— Może inaczej? — dźwiękowiec założył ręce za głowę.
— Nie-e-e...
Powoli sączyła się muzyka.
Niespiesznie, nie rozłączając się, kochankowie zmieniali pozycje miłosne.
— Rozwidniło się — Tancerka opuszkiem wskazującego palca delikatnie popieściła utrudzoną cipkę z maleńkim złotym kolczykiem w płatkach warg.
— Mam wrażenie, że nie jest to nasza ostatnia noc — dźwiękowiec wciągnął szerokie, domowe gatki.
Gdy Tancerka wróciła do swego mieszkania, ujrzała nagą charakteryzatorkę, która spała w poprzek kanapy razem z na wpół rozebranym basistą i zapiętym na wszystkie guziki gitarzystą solowym.
Tej nocy stuletnia staruszka wcale nie spała, bo zmarła jeszcze wieczorem, kiedy goście dopiero rozpoczynali balety.
Halina Maksymiuk
Wichurnik
Marzeniem dziewczyny było zostać aktorką filmową. Chciała grać w serialach i była pewna, że wkrótce zostanie gwiazdą.
Na pierwszym egzaminie do Akademii otrzymała ocenę niedostateczną. Dobry nastrój zniknął. Nadzieje i marzenia prysły jak mydlana bańka. Odechciało jej się żyć. Z rozpaczy zatelefonowała do swojego chłopaka, którego, nawiasem mówiąc, zamierzała porzucić zaraz po otrzymaniu pierwszej roli w filmie. Porzucić, by nie przeszkadzał jej w prowadzeniu życia wśród artystycznej cyganerii. Chłopca w domu nie było. Telefon należało zatem zostawić w spokoju.
Już drugi tydzień w Mińsku panowały upały. Słońce świeciło tak mocno, że nawet za czarnymi szkłami okularów trzeba było mrużyć oczy. Dziwne, dlaczego jeszcze nie zagotowała się woda w rzece. A bitumen, którym uszczelniono dziury w starym asfalcie, guzowaciał, wyciekał i brudził obuwie. Gorący wiatr ganiał wyschnięte, spalone liście po rozmiękłych chodnikach.
Długi spacer po rozpalonym do białości mieście nie przyniósł dziewczynie żadnej ulgi. Ale do domu wracać jej się nie chciało. Szła nie chowając się w cień, nie szukając ratunku od niemiłosiernych sierpniowych promieni. Niezauważalnie dla siebie samej znalazła się na obcym i dalekim osiedlu. Przed nią rozciągał się widok na szkolny stadion, pośrodku którego górował stary samolot. Dziewczyna przysiadła na skraju ławki ciągnącej się wzdłuż boiska do gry w piłkę nożną. Na placu nie było ani jednego, nawet zżółkłego źdźbła, tylko na skraju szarzało kilka kępek do szczętu wypalonej słońcem trawy. Wygląd pustego stadionu doprowadził dziewczynę do tak czarnej rozpaczy, że nie wytrzymała i pochyliwszy głowę na kolana załkała.
Dlatego nie od razu usłyszała poszum trąby powietrznej, która zawirowała i uniosła się pośrodku placu.
— Diabeł — powiedziała głośno dziewczyna, rozmazując łzy po twarzy. — Trzydzieści trzy nieszczęścia w ciągu jednego dnia i jeszcze brudna trąba powietrzna na moją głowę.
Dziewczyna wstała, żeby uciec, ale ze słupa pyłu zabrzmiał głos i zmusił ją, by znowu usiadła na boiskowej ławce.
— Wymówiłaś słowo „Diabeł”, to dobrze. Jeśli wymówienie jego imienia poszło ci tak gładko, to z moim pójdzie ci całkiem lekko. Jestem Wichurnikiem. Przywołaj mnie... Wichurniku, Wichurniku, przyjdź do mnie, a ja nie pożałuję, że wywołałam ciebie z brudu i pyłu...
— Jaki znowu Wichurnik?! Pewno zwariowałam przez ten upał — głośno zastanawiała się dziewczyna.
— Na pewno zwariowałaś — zgodził się słup pyłu. — Inaczej być nie może, słońce tak praży, że i w piekle jest chłodniej. Dostałaś słonecznego udaru, więc masz urojenia, widzisz Wichurnika w trąbie powietrznej. Powtarzaj za mną... Wichurniku, Wichurniku...
— Wichurniku, Wichurniku — wymamrotała niedoszła aktorka za niewidocznym suflerem. — Przyjdź do mnie, a ja nie pożałuję, że wywołałam ciebie z brudu i pyłu.
Na moment dziewczyna straciła świadomość. A kiedy jasność myślenia powróciła, nie ujrzała już żadnej trąby powietrznej. Przed oczami bielał szkolny plac ze starym korpusem samolotu.
„Przywidzenie... Przemęczyłam się... Trzeba wrócić do domu i przespać się. Diabeł... Wichurnik... Zawrót głowy” — myślała dziewczyna wsiadając do autobusu.
Do domu dojechała bez przygód. Ale z odpoczynku nic nie wyszło.
Nie zdążywszy nawet się przebrać, zatelefonowała do swego chłopaka, a on, na nieszczęście, był w domu.
— Cześć — zaczęła — gdzie się podziewałeś?
— A co komu do tego, gdzie bywam i gdzie chodzę?
— U mnie same nieszczęścia — dziewczyna spróbowała zbagatelizować napięcie. — Oblałam egzaminy, otrzymałam dwóję ze sztuki scenicznej. Wykładowcy uznali mnie za beztalencie.
Chciała zapłakać, ale nieoczekiwany zwrot w rozmowie powstrzymał napływ łez.
— I dobrze. Słusznie zrobili. Jesteś beztalenciem. I o tym wiedzieli wszyscy oprócz ciebie. Dobrze, że dostałaś dwóję. Wreszcie dowiedziałaś się, jaka jesteś zdolna. A na koniec, bardzo cię proszę, więcej do mnie nie dzwoń. Dawno już postanowiłem rozstać się z tobą, ale jakoś nie było okazji. Ciągle nie mogłem ci powiedzieć, że jesteśmy ludźmi różnego pokroju. A teraz wreszcie powiedziałem. No to ahoj.
Połączenie zostało przerwane. Dziewczyna ze złości ugryzła czerwoną słuchawkę. Ale tego było za mało, więc wyrwała kabel telefoniczny razem z gniazdkiem.
Na balkonie wcale nie było lżej. Spojrzała w dół. Na betonowym chodniku stał wysoki młodzian z długimi, jasnymi jak kurz włosami. Patrzył na nią.
— Wywołałaś mnie, teraz ja ci pomogę.
— „Wariuję. Tak niewiele trzeba, żeby trafić do szpitala. Wywołałam Wichurnika, a on obiecuje pomoc”.
Dziewczyna znowu spojrzała w dół. Wichurnik stał w tym samym miejscu.
— Wyjdź z mieszkania i wejdź na dach, będę na ciebie czekać.
Wreszcie dziewczyna naprawdę się przestraszyła, ale zamiast zostać w mieszkaniu i zamknąć się na wszystkie spusty, zdjęła adidasy i porzuciwszy je na balkonie, cichutko i ukradkiem poszła na dach wieżowca.
Wichurnik stał na krawędzi dachu. Jego obcasy stały na betonowym gzymsie, a czubki ostronosych pantofli wystawały nad dwudziestopięciometrową przepaść.
— Podejdź i podaj mi rękę — życzliwie wyszeptał Wichurnik.
Dziewczyna podeszła i wyciągnęła ku niemu swoją szczupłą dłoń.
— Już po wszystkim — z tymi słowami Wichurnik skoczył z dachu.
Zawirowali w erotycznym upadku. Przez krótką chwilę dziewczyna poczuła ulgę, radość, uspokojenie, i cały jej świat skurczył się do rozmiaru czarnej, błyszczącej kropki.
Rzecz jasna, obok ciała dziewczyny, rozpłaszczonego na chodniku, żadnego Wichurnika nie znaleziono.
A na cmentarzu wszystkich przeraził ukochany chłopak samobójczyni. Krzyczał, toczył zieloną pianę z ust i darł paznokciami piasek i darń.
Halina Maksymiuk
Plażownik
Spokój. Poszum niewysokich fal. Brzask.
Wąskim zaułkiem na brzeg śródlądowego morza zszedł Plażownik — wysoki opalony młodzieniec w czarnych szortach i długiej czarnej koszulce. Przykucnął nieopodal wody i zaczął bawić się piaskiem. Przesypywał go w dłoniach, nabierał pełną garść i przepuszczał między palcami. Na pogodnej twarzy malowało się zadowolenie.
Zza falochronu wyszły na plażę dwie stare kobiety. Na patykowatych, białych nogach niosły pokaźne brzuchy przykryte pstrokatymi kostiumami. Od czasu do czasu pochylały się i wybierały puste muszelki z płytkiej wody. Robiły to w milczeniu — najpewniej żyły już tak długo, że wszystkie znane sobie słowa wypowiedziały już dawno temu. Ich białe i puszyste jak dmuchawce głowy schowały się za następnym falochronem.
Plażownik zrzucił długą koszulkę i szorty. Podszedł do wysokiego zbiornika na śmieci i wyrzucił ubranie.
Pierwsze promienie słońca pozłociły obnażone ciało. Plażownik usiadł na plaży i zaczął dokładnie i powoli zasypywać siebie suchym, białym piaskiem.
Z hotelu, oddzielonego od plaży jedynie wąską wstęgą drogi, wyszli dwaj chłopcy. Jeden z nich miał na sobie tylko różowe spodenki i sandały. Resztę ciała pokrywał kolorowy tatuaż. Drugi szedł w wysokich, ciężkich, podkutych butach zawiązanych grubymi sznurowadłami oraz w skórzanym ciemnym stroju, składającym się z krótkich portek i kurtki bez rękawów. Nad gładko ostrzyżonymi głowami sterczały postawione brylantyną czuby. W prawych uszach mieli po cztery srebrne kolczyki. To geje wyszli powitać wschód słońca. Zatrzymali się pod gigantyczną palmą i połączyli w nadzwyczaj czułym pocałunku. Tylko mężczyźni kochający wyłącznie mężczyzn są zdolni do takiego pocałunku. Gdy przestali się obejmować i dostrzegli na piasku Plażownika, pospiesznie skryli się za hotelowymi drzwiami.
W tym czasie Plażownik tak gruntownie i po mistrzowsku zasypał swoje nogi, iż można było pomyśleć, że nie miał ich wcale. Ale na tym nie poprzestał. Położył się na plecach i prawą ręką zaczął przysypywać tors. Piasek sypał się lekko i niebawem spod jego falistych wydm wystawały tylko głowa z zamkniętymi oczyma i prawa ręka.
Z ulicy pnącej się pod górę do średniowiecznej hiszpańskiej twierdzy zeszły na plażę matka i córka. Szybko zrzuciły sukienki i uwolniwszy się z kostiumów kąpielowych pobiegły do morza. Ciała kobiety i dziewczynki wyglądały bardzo podobnie, jak gdyby były to repliki tego samego ciała w różnych stadiach rozwoju.
Razem z wachlarzami bryzgów ponad szumiące fale wzlatywał na furkotliwych skrzydłach dziewczęcy śmiech.
Duże ciało Plażownika zaczęło poruszać się pod piaskiem i wykonywać wężowate, wijące się ruchy. Głowa i prawa ręka Plażownika stopniowo zagłębiły się w piasku i znikły.
Jeszcze przez chwilę w tym miejscu, gdzie leżał Plażownik, piasek poruszał się i oddychał. Ale i ten piaskowy szept powoli zamarł.
Dziewczynka z kobietą wybiegły z wody. Długo wycierały swoje złociste ciała dużymi błękitnymi ręcznikami. Włożywszy sukienki, matka z córką ruszyły do miasta akurat przez to miejsce, gdzie pod piaskiem zniknął Plażownik. Przeszły niczego nie zauważywszy, ponieważ nie można było niczego zauważyć, Plażownik tego nie pragnął.
Nad opuszczoną plażą wisiało słońce.
Jan Maksymiuk
Heretyk
Na Cmentarzu Kalwaryjskim w Mińsku, w podziemiach opuszczonej i na wpół rozwalonej neogotyckiej kapliczki zadomowił się Heretyk. Należał ów Heretyk do tych nieszczęśników i nieudaczników, którzy swe życie trwonili na kontaktach z lichymi diabełkami i aniołami o średnim poziomie intelektualnym. Najczęściej owi nieudacznicy gubili się w swych wędrówkach pomiędzy siłami światła i ciemności i nie znalazłszy wyjścia kończyli ziemski żywot samobójstwem. A niebo wcale nie śpieszyło się z przyjęciem umęczonej, ale grzesznej przecież duszy, i tak oto powstawała istota niepodobna ani do człowieka, ani do demona, właśnie Heretyk.
Kalwaryjski Heretyk miał wygląd wysokiego, lekko przygarbionego młodzieńca z zakrzywionym nosem, w okularach typu „rower” na niedowidzących oczach, z prostymi, długimi do pleców włosami, wielkimi dłońmi i stopami o rozmiarze co najmniej 44. Właśnie tak wyobrażano sobie wcześniej zachodnioeuropejskich hippisów, bezdomnych poszukiwaczy prawdy w tajemniczych krainach Wschodu.
Jak najprawdziwszy hippis, Kalwaryjski Heretyk miał na szyi skórzaną sakiewkę z papierosami. Regularnie co 2-3 minuty Heretyk kaszlał w kułak. Widać było, że strasznie go korci, aby zapalić, ale zdrowie mu na to nie pozwalało. Mniej więcej co trzy godziny sięgał jednak do sakiewki na piersi i wyjmował prościutkiego papierosa bez filtra, po czym drżącą ręką wkładał go w spierzchnięte usta. Z tejże kultowej sakiewki wyjmował zapałki. Przystawiał ogień do koniuszka papierosa i chciwie wsysał się w niego. Wraz z pierwszym haustem dymu Heretyka opanowywał straszliwy atak kaszlu. Musiał wtedy kłaść się na boku i obydwoma rękami uczepić się czegoś nieruchomego. Najczęściej chwytał się za nóżkę starej skórzanej kanapy, którą osiedlowe wyrostki przywlokły ze śmietnika do kaplicy w celach jak najbardziej oczywistych — aby ściągać na nią rozwiązłe dziewuchy. Te jednakowoż, choć były bezwstydnie puszczalskie, uprawiania miłości na cmentarzu odmawiały. Wyrostki o kanapie zapomnieli, a Heretykowi, który zawisł pomiędzy niebem i ziemią, bardzo się ona przydawała, szczególnie w czasie napadów kaszlu. Chwytał się wówczas kurczowo za nóżkę i przyjmował embrionalną pozycję, w której płucne eksplozje nie były tak dokuczliwe i nie rozrywały trzewi. Po każdym takim napadzie Heretyk zarzekał się i przysięgał Bogu, że tytoniowym dymem w życiu się już nie zaciągnie. W swym postanowieniu i obietnicy danej Bogu trwał 2 może 3 godziny, po czym scena ze spazmami powtarzała się. Dopiero z nadejściem ciemności kaszel go opuszczał i wtedy Heretyk mógł się napalić do oporu, brał jednego papierosa za drugim. Niebieski dym słał się nad mogiłami i wił się pomiędzy srebrnymi krzyżami. Napaliwszy się do ćmiących mdłości, Heretyk wyruszał na polowanie.
Zazwyczaj nie musiał chodzić daleko i swój kryminalny proceder uprawiał koło cmentarza. Co prawda, po każdym przestępstwie upolować ofiarę było coraz trudniej. Rodzice nie wypuszczali swych dzieci, po kobiety wychodzili krewni, chłopcy odprowadzali dziewczęta do samych drzwi, po czym sami jak najszybciej wracali do domu i zamykali się na wszystkie spusty. W radiu i telewizji nieustannie nadawano ostrzeżenia, a w gazetach, nie wiadomo dlaczego, przedstawiano Heretyka jako mocno niezrównoważonego maniaka.
Ale bez względu na ilość obław urządzanych na Cmentarzu Kalwaryjskim przez milicję wespół z wydziałem KGB do walki z terroryzmem, kryjówki maniaka nie udało się odnaleźć. Heretyk w duchu modlił się do Boga, aby funkcjonariusze nadal poszukiwali go nocą, kiedy kaszel ustępował, bo zginąć z ręki człowieka w mundurze bardzo, ale to bardzo nie chciał, zresztą jak każdy prawdziwy pacyfista. Tym bardziej, że Heretyk dobrze wiedział: jego ciało po samobójstwie stało się bardzo kruche i nie warte zaufania; każda najmniejsza nawet rana albo zadrapanie mogły doprowadzić je do pełnego rozpadu w proch. Przy tym wszystkim jednak ciało, kości i mięśnie zachowały dość siły, aby dopaść ofiary, chwycić ją za gardło i udusić. Tym bardziej, że połowa ludzi umierała nie od uduszenia, ale ze strachu.
Na efekt zaskoczenia Heretyk liczył także tym razem, gdy schowawszy się w ciemnej szczelinie pomiędzy kioskiem z gazetami i budką telefoniczną, obserwował przystanek trolejbusowy. Spośród wszystkich pasażerów — Heretyk w ten późny chłodny wieczór obejrzał ich sporo — na pohańbienie została wybrana młodziutka studentka uniwersytetu, która niefrasobliwie wracała z wykładów. Heretyk śledził ją od przystanku przez około 300 metrów i na pustym ciemnym placu za sklepem „Lakiery i farby” spadł na dziewczynę, jak drapieżny jastrząb spada na cnotliwą gołąbeczkę. Schwycił ją za gardło tak, że studentka nie była w stanie ani jęknąć, ani zaczerpnąć powietrza. Zaczęła się szamotać, szarpać, wyrywać... Młode ciało walczyło o życie, jak tylko potrafiło. Jednak siły były nierówne. Oczy nieszczęśnicy wyszły z orbit. Język wysunął się przez rozwarte usta, ręce zwisły jak sznury. Kolana ugięły się. Ciało osunęło się na ziemię. Zadowolony z łatwego zwycięstwa Heretyk usiadł na ciepłym jeszcze ciele dziewczyny, aby złapać oddech. Po odpoczynku z zapałem mistrza tortur powyłamywał dziewczęce stawy w łokciach i kolanach. Palce rąk zmiażdżył obcasami, a twarz roztłukł kamieniem na krwawą miazgę. Umordowawszy się tym zajęciem, Heretyk położył się obok zmasakrowanego ciała i zrobiwszy scyzorykiem niewielką dziurkę w arterii na szyi, wstawił w nią słomkę koktajlową i począł wysysać gęstą ciepłą krew.
Podczas tej amoralnej czynności zaskoczył go drugi heretyk, lokator opuszczonej rozlewni win. Cichaczem podczołgał się do Kalwaryjskiego Heretyka i uderzył go kamieniem w głowę. Wyrżnął go tym samym kamieniem, od uderzeń którego piękne oblicze dziewczyny przekształciło się w obrzydliwą, krwawą miazgę.
Heretyk z rozlewni win zabiłby Kalwaryjczyka, gdyby nie kołtun. Od ponad pół roku Kalwaryjski Heretyk nie mył się i nie czesał, w jego włosach pojawiła się starodawna białoruska przypadłość zwana kołtunem. Na samym ciemieniu wyrósł mu nieprzenikniony kłąb włosów. I w tenże kołtun trafił go heretyk z rozlewni. Rozpoczął się zacięty bój. Heretycy kąsali się, drapali, wykręcali sobie obojczyki, dusili się nawzajem... Zgiełk, wrzask, krzyk, skowyt, ryk niosły się po całym osiedlu. Ale przezorni ludzie nie spieszyli z pomocą, ktokolwiek by jej nie wzywał.
O wyniku potyczki zadecydował drobiazg — kaszel. Z początku Kalwaryjski Heretyk czuł tylko lekkie darcie w płucach, ale potem targnął nim kaszel tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Z uszu pociekła mu własna krew, a żołądek zwrócił krew zakatowanej dziewczyny. Heretyk z rozlewni, nie tracąc głowy, pobiegł pod sklep „Lakiery i farby” i błyskawicznie wrócił z pustym kanistrem po emalii nitro. Tym pojemnikiem zaczął dobijać nieudacznika. Rozbił w ten sposób Kalwaryjskiego Heretyka w śmierdzący proch. Z kupy tej padliny wygrzebał skórzaną sakiewkę, schował ją do kieszeni, po czym pomknął grabić kaplicę, w której od ponad pół roku ukrywał się jego współplemieniec.
Aleksander Maksymiuk
Rusałka — 2
Lubił wziąć zimą z 10 dni urlopu, wyjechać z miasta do jakiegoś sanatorium czy ośrodka pracy twórczej, żeby do woli pochodzić po zaśnieżonym lesie. Nic tak nie uspokaja jak lodowate powietrze w sosnowym borze.
Nie można powiedzieć, żeby mężczyźnie bardzo podobał się ośrodek pracy twórczej literatów „Isłacz”, ale do innych ośrodków i sanatoriów nie było skierowań albo nie odpowiadały terminy i ceny.
A więc przyszło wybierać mniejsze zło. Wybrał sobie nieduży pokój na pierwszym piętrze, z balkonem, prysznicem i lodówką. Żeby nie być skazanym wyłącznie na lodowate powietrze, przywiózł z domu farelkę. Ciepły, przytulny pokój i dobra kuchnia (a karmiono w „Isłaczy” prosto i do syta) czyniły odpoczynek przyjemnym i lekkim jak lipcowy wietrzyk.
Mężczyzna wkładał walonki z wysokimi cholewami i całe dnie spędzał w sosnowym borze, a wieczorami przed snem długo czytał i zasypiał dopiero po północy. Innych uciech nie szukał. Młodą prostytutkę, która pierwszego wieczoru narzucała mu swoje erotyczne usługi, odprawił z kwitkiem.
Tak spokojnie przeszła pierwsza połowa turnusu, tak minęłaby i druga, gdyby nie pewna niewiarygodna przygoda.
Jak zawsze po śniadaniu mężczyzna wyszedł na spacer. Ominął stylizowany na średniowieczny zamek dom pracy twórczej i wydeptaną w głębokim śniegu ścieżką opuścił się w kierunku rzeki. Ścieżka prowadziła do kładki i wijąc się na drugim brzegu znikała w czarnym, świerkowym lesie. Mężczyzna nie przeszedł na drugi brzeg. Postał przy kładce, posłuchał bulgotania przelewającej się wody i szelestu suchych oczeretów. Czysta źródlana rzeczka płynęła ubrana w lodowe koronki. Zaspy i lód mimo woli przywodziły na myśl strój panny młodej. Mężczyzna będąc zajadłym kawalerem nie lubił weselnego ceremoniału i dlatego spiesznie odszedł od rzeki w stronę zakola.
Zakole było stare, porośnięte przy brzegach trzciną i sitowiem, z okrągłym i gładkim jak lustro jeziorkiem pośrodku szemrzących zarośli. Mężczyzna zaszeleścił, przedarł się przez suche, łamiące się oczerety i wyszedł na lustrzany krąg. Pod czarnymi walonkami leżała półmetrowa warstwa przejrzystego lodu. Pod lodem ujrzał długie warkocze ciemnozielonych jodowych wodorostów, za którymi chowały się senne żabki. Mężczyzna doszedł do środka zakola i zatrzymał się raptownie jak od uderzenia majowego piorunu...
Pod lodem, na szmaragdowej kępie trawy leżała kobieca ręka. Oczy bezwiednie prześliznęły się po ręce do ramienia i po szyi doszły do trupio bladej twarzy. Leżąca w wodzie pod półmetrowym lodem Rusałka poruszyła ustami, jak gdyby zamruczała coś tajemniczego we śnie. Zbity z tropu mężczyzna zaczął niezdarnie, jak niedźwiedź, wycofywać się z lodowego kręgu na brzeg. Jego wzrok był przykuty do martwej kobiecej twarzy. Chciał odwrócić się i rzucić do ucieczki od tego przeklętego zakola, ale martwe oczy otworzyły się i z wody, spod lodu spojrzał nań tak chłodny błękit, że powstrzymał jego paniczne wycofywanie się. Usta Rusałki poruszyły się. Mężczyzna bardziej domyślił się niż zrozumiał, że uwięziona prosi go o uwolnienie. Poczuł, że musi przebić lód i wypuścić uwięzioną Rusałkę.
Po chwili pędził już w stronę ośrodka, wyłamywał zamek w gablocie przeciwpożarowej na parkingu, zdejmował z haków ciężki, pomalowany na krwawy kolor łom, i tak uzbrojony wracał na zakole.
Lód był twardy jak kamień. Ostre odłamki pryskały na wszystkie strony i siekły szuwary. Mężczyzna szybko się spocił, zrzucił czapkę, a potem i kurtkę. Po kilku minutach połyskiwał już nagim torsem. Nad lśniącymi plecami unosiła się para. Nareszcie łom przebił lód, ale w tym samym momencie narzędzie wyśliznęło mu się ze spoconych rąk i znikło w wodorostach.
Podniósł wzrok ku niebu, jak gdyby ono mogło zwrócić stratę. Bez wątpienia niebo nie usłyszało jego prośby. Ale pomogła Rusałka. Wyłowiła łom z mułu i wysunęła przez maleńki otwór. Mężczyzna jął kontynuować pracę i wyrąbał tak wielką przeręblę, że mogłoby się w niej kąpać dziesięć osób, gdyby tylko wyłowić czerpakiem odłamki lodu.
Czerwony, rozgrzany pracą mężczyzna zaczerpnął dłonią wody z lodem i obmył twarz. Woda wydała mu się letnia, ciepła, jak w sierpniu na płyciźnie. Chciał jeszcze jej zaczerpnąć, żeby przekonać się, czy naprawdę jest ciepła, i opłukać sobie plecy, ale gwałtownie cofnął rękę. W przerębli zagotowało się, woda wzburzyła się i zaczęła występować na lód z powodu niezliczonej ilości ryb, które przypłynęły do powietrza. Karasie o złocistych bokach kłębiły się w wyrąbanym otworze. Tańcząc i podskakując niektóre znalazły się na lodzie. Mężczyzna powrzucał je z powrotem. Karasie opuściły przeręblę tak samo niespodziewanie, jak się w niej pojawiły. Woda uspokoiła się i pokryła lodowym miałem.
Mężczyzna poczuł chłód i okrył się kurtką. Czekał nie na darmo. Z głębiny zakola wypłynęła Rusałka. Z początku na powierzchni pojawiła się jej klasyczna jak rzymska maska twarz. Rusałka wytarła dłonią lico i przez palce spojrzała na wybawcę. Mężczyzna nie wytrzymał jej spojrzenia, cofnął się parę kroków od przerębli. Rusałka uniosła się lekko i usiadła na brzegu przerębli. Miała jedwabne, jasnozielonkawe włosy, błękitno-białe nagie ciało i, co najbardziej zdziwiło mężczyznę, piękne długie nogi. Rusałka wyciągnęła je i uderzając o wodę puściła wachlarze bryzgów.
— Na pewno zmarzłeś — powiedziała dźwięcznym głosem. — Chodź do mnie, mój wybawco, przytulę cię i ogrzeję. Moje objęcia są takie gorące, płomienne, piekielne. Żaden mróz, żadna zawieja cię nie przestraszy, gdy będziesz ze mną. Chodź tu, bliżej. Nie bój się mnie!
— A dlaczego znalazłaś się pod lodem? — w pytaniu pojawiła się nutka wątpliwości.
— Zmęczyłam się i zasnęłam, a mróz skuł lodem zakole. Bez powietrza nie mogłam się obudzić. Nie miałam siły. Tylko dzięki twojej domyślności, współczuciu i czułości powróciłam do życia. Gdyby nie ty, całe zakole wymarłoby do samego dna. Teraz groźba minęła i nastał czas pieszczot i wdzięczności.
Rusałka wydostała się z przerębli i stanęła przed mężczyzną w całym swym niewyobrażalnym pięknie. Mężczyzna pokornie pozwolił jej objąć się i pocałować.
— Chodź ze mną, mój miły wybawco. Pokażę ci mój dom.
Na lód upadła męska kurtka.
— Nie chcę tu, nienawidzę zakola — Rusałka próbowała wydostać się z mocnych męskich rąk. — Nie, nie trzeba...
Mężczyzna nie słuchał Rusałki. Przewrócił ją na lód. Kolanami rozsunął uda i ze zwierzęcą gwałtownością wepchnął penis do pochwy. Rusałka krzyknęła. Jej nogi uniosły się gwałtownie do góry. Tors mężczyzny poruszał się w szalonym rytmie. Wytrysk spermy uradował i jego i ją. Mężczyzna spróbował wyjąć penis z pochwy Rusałki, ale nie dał rady. Wargi pochwy szczelnie otuliły go poniżej żołędzi i nie puszczały. Mężczyzna zaparł się dłońmi o lód i spróbował podnieść się nad Rusałką. Ale w tym momencie jej długie palce pobiegły po jego żebrach pod pachy. Fala drżenia, skurczy i spazmów skręciła ciało mężczyzny. Jego ręce i kolana przymarzły do lodu. A penis pozostawał mocno uwięziony w pochwie Rusałki. Jedna ręka tej drapieżnej i okrutnej istoty odpychała jego podbródek z taką siłą, że zdawało się, iż lada moment trzasną mu kręgi szyjne, a palce drugiej ręki łaskotały mężczyznę do śmierci.
Znalazły go dzieci, które przybiegły na zakole pograć w hokeja. Okropnie się przestraszyły zobaczywszy koło przerębli nagiego skurczonego nieboszczyka z wyszczerzonymi zębami.
Po tym zdarzeniu dyrektor ośrodka pracy twórczej „Isłacz” powtarzał cały czas dzieciom, zarówno swoim jak i cudzym, że kąpiel w przerębli do niczego dobrego nie prowadzi.
O Rusałce nikt nie myślał.
Mikołaj Wawrzeniuk
Telefoniarz
Kobieta westchnęła i zaczęła wykręcać numer do swojego kochanka.
— Przyjadę — usłyszał.
— Chwileczkę, zaczekaj, jeśli zaraz, to bardzo cię proszę, nie przyjeżdżaj, nie trzeba — w jego głosie wyczuwało się niepewność.
— Dlaczego? — z kamiennym spokojem zapytała kochanka.
— Dlatego, że powinnaś zająć się swoją rodziną, mężem, synem — kochanek prześliznął się po pytaniu jak wąż po szkle.
— Zajmuję się nimi, bądź spokojny...
— Jestem spokojny. Nie mam powodu, by się przejmować twoim mężem i synem. Po prostu mówię, że powinnaś nimi się zająć.
— Na to nie mam ochoty, natomiast mam ochotę przyjechać do ciebie po książkę.
— Ach, więc masz ochotę na książkę? A ja myślałem, że na coś zupełnie innego.
— A na co? — kobieta zatrzasnęła logiczną pułapkę.
— No... — kochanek zawahał się — na filiżankę kawy...
— Kiedyś proponowałeś znacznie więcej niż filiżankę kawy.
— Wybacz, jestem zajęty... I, w rzeczy samej, po co dla jakiejś makulatury, przez co najmniej pół godziny będziesz się telepać w zimnym trolejbusie?
— To mój czas. I wcale nie żałuję, że stracę go na podróż, lubię podróże...
Tymczasem do ulicznej budki telefonicznej zbliżył się rosły Telefoniarz. Zdjął słuchawkę i nie wykręcając żadnego numeru zaczął przysłuchiwać się rozmowie kochanków.
— Już późno i pogoda podróżom nie sprzyja. Popatrz, jaki deszcz pada!
Telefoniarz jeszcze niżej naciągnął na twarz kaptur zielonego płaszcza.
— Mam doskonały parasol.
— Nie mogę dzisiaj przyjmować gości... — kochanek zaplątał się we własnych wypowiedziach, ale znalazł jeszcze jedną wymówkę — mam w domu bałagan...
— Nie będę patrzeć. Przecież w końcu nie jestem gościem.
— Owszem, nie jesteś gościem, jesteś interesantką, a ja nie mogę przyjmować interesantów w bałaganie — zdenerwował się kochanek.
— Jaka ze mnie interesantka? Po tym wszystkim, co między nami było, ty nazywasz mnie interesantką?
— Ma rację! — włączył się do rozmowy Telefoniarz. — Dlaczegóż to swoją kochankę nazywasz interesantką?
— Bardzo dobrze, będziemy rozmawiać we trójkę — powiedział mężczyzna.
Telefoniarz zrozumiał, że chcąc pomóc kobiecie i postąpić rycersko, dał mężczyźnie okazję do pozbycia się natarczywej kochanki.
— Dawno pan nas podsłuchuje? — oględnie zainteresowała się kobieta.
— Dawno! — przekonująco zapewnił Telefoniarz.
— Synku, odwieś słuchawkę — kochanek przeszedł do kontrnatarcia.
— Syn-k-uu?.. Ty śmierdzący robalu, zdajesz sobie sprawę do kogo mówisz? Mówisz do 111 kilogramów żywej wagi! Mam gdzieś, czy w twoim barłogu posprzątane czy nasrane. Zaraz przyjadę i wyprawię cię w ostatnią drogę. Ty glisto! Nawet kochanki się boisz, łachmyto! — Telefoniarz plunął do słuchawki.
Odgłos plunięcia sparzył uszy kochanków.
— Jeśli pan nie odłoży słuchawki, zrobię to ja... — powiedziała kobieta.
Kochanek odezwał się drżącym głosem:
— Kochana, zaraz do ciebie oddzwonię...
Telefoniarz odwiesił słuchawkę, zacisnął pięść i walnął nią w aparat. Z dziarskim brzękiem posypały się monety: stare rosyjskie i sowieckie dwukopiejówki. Telefoniarz wygrzebał je z aparatu i zniknął w wieczornym deszczu, myśląc, że czas najwyższy wprowadzić w kraju białoruskie karty telefoniczne.
Halina Maksymiuk
Współpasażerka
Mężczyzna wszedł do dwuosobowego przedziału.
Przy stoliku, koło okna siedziała Współpasażerka.
— Dobry wieczór szanownej pani — uprzejmie przywitał się mężczyzna, ale głosu Współpasażerki nie usłyszał.
Odosobniona, niby w narkotycznym transie, patrzyła na oświetlony neonem, zatłoczony peron.
Mężczyzna wolał pójść do przejścia między wagonami i wypalić w cygarniczce trzy papierosy jeden za drugim.
Tymczasem pociąg wyjechał z miasta i w leśnym mroku nabierał ekspresowej prędkości.
Kiedy mężczyzna wrócił do przedziału, Współpasażerka nadal znajdowała się w swoim transie i nieprzerwanie wpatrywała się w czarną szybę.
Mężczyzna zdjął buty i błysnąwszy białymi skarpetkami wskoczył na górne posłanie.
Współpasażerka wyjęła z walizki papierową serwetkę i starła z ust wiśniową pomadkę.
Mężczyzna próbował czytać gazetę „Swaboda”, ale głowę wypełniły mu figlarne myśli dotyczące kobiety. „Swaboda” powędrowała na siatkową półeczkę.
Kobieta zaczęła starannie odlepiać długie, sztuczne rzęsy.
Pulsująca w skroniach mężczyzny krew spłynęła do krocza. Wagon kołysał się, miarowo stukotały koła, pociąg pędził w ciemności.
Mężczyzna przyczaił się, sprężył, napiął...
Współpasażerka zdjęła perukę, przez głowę ściągnęła sweter, odpięła protezę prawej ręki i położyła na stoliku.
Krew z krocza mężczyzny przepłynęła do serca. Ucisk zwiększył się. Westchnął ciężko szeroko otwartymi ustami.
Współpasażerka włożyła prawdziwą rękę pod jedwabny biustonosz i obok protezy znalazła miejsce mętnobiała, niby wykonana z gęstej męskiej spermy, gładka cycka.
Mężczyzna uszczypnął się w udo, ale odlew nie zniknął ze stolika.
Współpasażerka podwinęła spódnicę i odczepiła kawałek nogi: kolano z łydką i stopą w kasztanowym pantoflu.
— Dzięki Bogu, że nogi na stół nie położyła! — pomyślał mężczyzna.
Proces zdejmowania i rozbierania się przeciągał się: w jednej plastikowej szklance spoczęły sztuczne zęby, a w drugiej błękitne oko.
Nareszcie ta niewielka część, która została ze Współpasażerki, zawinęła się w prześcieradło, uciszyła się i uspokoiła.
Mężczyzna obmacał swoje intymne miejsce, gdzie niedawno prężył się penis, i gorąco wyszeptał:
— Mam bardzo dobry belgijski wibrator, lepszy od prawdziwego męskiego członka. Ani jedna z moich licznych przyjaciółek nie okazała nawet cienia niezadowolenia. Wytrysk ciepłej, słonawej wody przypomina wytrysk spermy...
Przeszło godzinę mężczyzna usiłował skusić Współpasażerkę belgijskim wibratorem, ale na próżno.
Ta przed udaniem się na spoczynek zawsze zdejmowała aparat słuchowy.
Halina Maksymiuk
Żółwiołap
Obudziwszy się z zimowego snu, Żółwiołap uniósł z poduszki pękatą głowę i obwąchał chatę. W powietrzu unosiła się woń kurzu i popiołu. Zachciało mu się jeść, ale nie wyczuł żadnego zapachu jedzenia.
Na dworze dopiero się rozwidniało i w chacie panował półmrok.
Żółwiołap wstał i wyszedł boso po uklepanej ziemi do sieni i potem na dwór, do studni. Pił łapczywie, próbując zaspokoić nie tylko pragnienie, ale i głód. Cieniutkie strużki wody spływały po nieogolonym podbródku i otaczając grdykę płynęły w dół, pod koszulę. Opróżniwszy litrową aluminiową konewkę, powiesił ją na gwoździu wbitym w daszek nad studnią. Zgrzyt metalu o metal rozbudził go ostatecznie.
Powiesiwszy spodnie i koszulę na sztachetach, Żółwiołap długo i z rozkoszą chlapał się nad miednicą, próbując zmyć półroczne otępienie. Wytarłszy biodra i tors ręcznikiem, wyjął grzebień z kieszeni bardzo luźnych spodni i starannie rozczesał kręcone, rude włosy.
Wstało słońce, nadszedł czas polowania na zwierzęta ziemnowodne, nastał trwający pół roku dzień Żółwiołapa.
Długim półmetrowym kluczem zamknął drzwi swojej chaty na zasuwkę, schował klucz za zlewem i ruszył przez wieś. Sąsiedzi nie lubili głowiastego Żółwiołapa, ale odpowiadali na jego powitania sumiennie.
Minął wysoki, sponiewierany wiatrami krzyż przydrożny i doszedł do ogromnego, omszałego kamienia. Modlitwa nie trwała długo. Żółwiołap skromnie poprosił kamień o wsparcie w łowach, by na dobry początek upolować ze dwa-trzy błotne gady na śniadanie. Kamień milczał. Żółwiołap rozejrzał się na wszystkie strony i nie widząc nic podejrzanego splunął na głaz jedenaście razy. Nie czekając na odpowiedź poszedł wąską ścieżką, która jasną wstęgą przecinała kotlinę rzeki. Przeprawiwszy się przez rzekę Żółwiołap ruszył wzdłuż brzegu. Szedł chyżo i lekko, więc szybko dotarł do starej odnogi pokrytej rzęsą w kolorze sałaty. Wśród rechotu drobnych żabek Żółwiołap zrzucił obuwie, zakasał spodnie i wszedł do stęchłej wody. Spod mułu wydobywały się na powierzchnię pęcherzyki śmierdzącego gazu. Przelazł przez zarośla tataraku do ogromnej kępy krzewów i wyciągnął spomiędzy oślizłych korzeni aluminiowy bidon z zakrętką oraz metrowy trójząb zrobiony z kijka do nart i stalowego widelca.
Na brzegu Żółwiołap zręcznie postrząsał rzęsę oblepiającą włochate łydki. Boso powrócił do przejrzystego nurtu rzeki, tam zrzucił spodnie, wyciągnął z nich pasek i zapiął go na gołym brzuchu, uprzednio zawiesiwszy na nim poczerniały bidon. Zawiązał końce koszuli wysoko na piersiach i wszedł po piaszczystym zboczu do wody. Błyskając białymi biodrami zanurzył się w chłodnej wodzie. Woda nie była zbyt głęboka i Żółwiołap prędko dobrnął do grubej pochylonej wierzby, za którą wpadał do rzeki niewielki strumyczek. Sunąc tym wąskim, lecz dość głębokim ruczajem, Żółwiołap dotarł na mokradła.
Ruczaj raptownie się urywał, niknąc pod darnią. Chwytając się młodej olszyny Żółwiołap wdrapał się na zdradliwy kożuch darni pokrywający zabagnione jeziorko. Darnina oddychała, drżąc i falując niby skóra na grzbiecie ogromnego, strwożonego smoka.
Żółwiołap pełzł pomiędzy cieniutkimi brzózkami w kierunku karłowatego zagajnika, gdzie wśród kęp gnieździły się żółwie.
Pierwszego z nich dostrzegł wśród oleiście połyskujących borówczanych liści. Żółwik wygrzewał swój czarny, spękany pancerz w słońcu, wyciągnąwszy łapki, ogon i żmijowaty łebek na cieniutkiej szyi. Żółwiołap trafił dokładnie w pomarszczoną szyję. Trójząb poderwał gada w powietrze i przeniósł go na dłoń Żółwiołapa, który łapczywie obwąchał zdobycz i schował ją do bidonu.
Pełzając wśród kęp Żółwiołap łatwo napełnił gadami pięciolitrowy bidon aż pod samą nakrętkę. Upolowawszy swoje ulubione żółwie, Żółwiołap wrócił nad rzekę do starej, grubej wierzby i długo taplał się w krynicznym nurcie, spłukując zmęczenie po łowach.
Od razu na brzegu Żółwiołap rozniecił ognisko i ugotował żółwiową zupę, którą pił prosto z bidonu. Potem odrywał pancerze rękami i pożerał ugotowane mięso całkowicie, razem ze skórą, żołądkami, nieprzetrawioną trawą, kałem, wnętrznościami, chrzęszczącymi kręgosłupami, kostkami, oczkami, rozdwojonymi języczkami i ostrymi połyskliwymi pazurkami.
Nasyciwszy głód Żółwiołap położył się przy ognisku, wąchał dym i patrzył w puste gwiaździste niebo. Pomyślał, że spać mu się nie zechce aż do pierwszych przymrozków.
Jan Maksymiuk
Korepetytorka
Korepetytorka zanurzyła kosmetyczny pędzelek w złotej farbce, pochyliła się do lusterka i namalowała skrzące się obręcze wokół oczu i ust.
— Pasuje mi ta maska? — pomalowana twarz odwróciła się do trzynastoletniego ucznia.
— Bardzo pasuje — chłopięce policzki poróżowiały.
— Daj i tobie namaluję złote kółko na czole.
— Mężczyźni nie malują twarzy — uczeń uchylił się od błyszczącego pędzelka.
— Proszę mi wybaczyć, zupełnie nie pomyślałam o pańskiej męskości. Mężczyźni nie malują twarzy? Czyżby? A bojownicy w Czeczenii nie malują na twarzach maskujących plam? A najemnicy nie czernią swoich pysków, aby nie świeciły w ciemności? A klowni?
Uczeń milczał.
— Nie chcesz, to nie. Biorę pieniądze nie za malowanie twojego łba, a za wkładanie do niego wiedzy... Zrobiłeś ćwiczenie?
— Tak — chłopiec położył na stoliku bladoróżowy zeszyt.
Czerwony ołówek żwawo uwijał się wśród linijek. Fioletowe ćwiczenie upstrzyło się poprawkami.
— Wstyd mi brać pieniądze od twojej matki. Z każdą kolejną lekcją robisz ćwiczenia coraz gorzej. Jakbym cię nie uczyła, a oduczała. Chodzisz do siódmej klasy, a piszesz gorzej od drugoklasisty z kołchozu. Co robić? Co mam powiedzieć twojej matce?
Ze złotych obręczy patrzyły na ucznia oczy Korepetytorki.
— Dzisiaj mam urodziny. Kończę trzydzieści lat. Mam święto. Przyjdą goście. Powinnam być w dobrym, wesołym, wręcz szampańskim nastroju. A ty wszystko psujesz: przynosisz brudny zeszyt, w którym na brudnej stronie masz ćwiczenie pełne brudnych pomyłek. Naprawdę nie mogłeś się nauczyć pisowni miękkich spółgłosek? Naumyślnie zrobiłeś mi taki prezent? — Korepetytorka puściła oczko do swego odbicia w lusterku.
— Nie wiedziałem o urodzinach — głos chłopca zadrżał.
— Nie wierzę. Jestem pewna, że umyślnie źle odrobiłeś ćwiczenie. Umyślnie zrobiłeś go na dwójkę, a nawet nie na dwójkę, a na jedynkę, na pałę. Postawię ci ogromną czerwoną pałę. Namaluję w twoim różowiutkim zeszyciku czerwoniastą pałę, czerwony kołek, krwawe polano. I pokażesz go mamie. Niech się dowie, jakiego ma syna. Mama płaci za korepetycje, ja godzinami wałkuję reguły i wyjątki, a on sobie pisze słowo „pieszczenie” bez „i”. Ciężko mu zrobić najprostsze ćwiczenie. To obraza, zniewaga, to bezczelność, podłość, idiotyzm... Nie wstyd ci? Co powie matka, gdy zobaczy czerwoną pałę? Jak myślisz? Nie milcz. Nie chowaj oczu. Nie czerwień się jak burak. Powiedz mi, co zrobi twoja matka, gdy ujrzy czerwoną pałę? Odpowiadaj...
— Będzie zła — ledwo wydusił z siebie uczeń.
— Będzie zła i to wszystko? — z jej rzęs spadła złota łuska. Korepetytorka zrobiła wymach rękoma, błyskając złociście wymanikiurowanymi paznokciami, i wpiła się rozczapierzonymi palcami w gołe kolana.
— Może wziąć pas i sprawić lanie...
— Więc może i ja cię wychłoszczę? Jeśli zapłacono mi za nauczanie, to pewnie i chłosta została włączona w opłatę.
Uczeń milczał.
— Zaraz wezmę pasek i spuszczę ci lanie za wstręt do gramatyki. Nie mam męskiego pasa, dlatego będę musiała zlać twoja męską pupę damskim rzemykiem — Korepetytorka wyciągnęła ze skórzanej spódnicy wąziutki rudawy paseczek.
— Widzisz ten cudowny żółciutki paseczek? On cię nauczy zasad zmiękczania. Rozbieraj się i kładź na kanapę.
Chłopiec rozpłakał się, twarz mu się wykrzywiła, spod mocno zaciśniętych powiek trysnęły łzy.
— Nie trzeba beczeć. Jesteś przecież mężczyzną. A mężczyźni nie beczą i nie malują twarzy złotą farbą. Mężczyźni mężnie znoszą ból. Rozbieraj się.
Uczeń uwolnił się od marynarki i zamarł w oczekiwaniu.
— Powieś na krześle, na oparciu krzesła, powieś porządnie... Wszystkiego cię trzeba uczyć, jakby cię w lesie chowano.
Chłopiec zdjął koszulę i też powiesił ją na oparciu krzesła, a na nią położył podkoszulek i spodnie. Skarpetki schował pod krzesło.
Nieoczekiwanie przykucnął i zapiszczał cichutko jak kotek.
Korepetytorka przecięła pasem powietrze nad przygarbionym chłopcem.
— Idź do kuchni i nalej sobie z karafki szklankę przegotowanej wody. A potem umyj w łazience twarz i wydmuchaj nos.
Chłopiec wrócił do pokoju niemal uspokojony, jedynie purpurowy odcień policzków świadczył o tym, że był bliski płaczu. Korepetytorka namalowała na gorących policzkach złote kółka.
— Tak lepiej. Mam dziś urodziny. Tak jesteś bardziej podobny do prezentu. A teraz połóż się na kanapie, połóż się na brzuchu, aby mój rzemyk mógł nauczyć twoje miękkie miejsce zmiękczania spółgłosek.
— Więcej nie będę...
— Czego więcej nie będziesz?
— Robić pomyłek.
— Będziesz robić pomyłki, bo pomylić się może każdy, ale po tym laniu w twoich ćwiczeniach będzie mniej błędów. Mam nadzieję, że zapamiętasz to ćwiczenie wykonane rzemykiem — Korepetytorka cięła paskiem po obnażonym ramieniu chłopca. — Ściągaj majtki i kładź się!
Uczeń ściągnął białe majtki z czerwonym paseczkiem. Korepetytorka ujrzała ciemnawy strączek i zgrabny woreczek pod nim. Chłopięca ręka przykryła intymne miejsce. Korepetytorka popchnęła go w kierunku kanapy. Chłopiec wlazł na skórzane poduszki i zwinął się.
— Wyprostuj się i zabierz ręce — władczo rzuciła Korepetytorka.
Palce chłopca splotły się na potylicy. Korepetytorka wzięła szeroki zamach i rzemyk opadł na mlecznobiałe pośladki, robiąc delikatnie różową pręgę, która natychmiast naciągnęła malinową czerwienią. Uczeń przeraźliwie zajęczał. Ale wrzaski i łzy nie powstrzymały mocnej ręki Korepetytorki, która wciąż i wciąż unosiła się w górę, dopóki chłopięca pupa nie pokryła się gęstymi pręgami. Uczeń zanosił się płaczem i czkawką i trząsł się jak osika.
— Na dzisiaj wszystko! Idź napić się wody.
Tym razem woda nie pomogła, uczeń wrócił płacząc.
— Czego chlipiesz? — zapytała Korepetytorka wciągając pasek do spódnicy. — Trzeba uczyć się reguł pisowni. Szczególnie należy pamiętać o zmiękczaniu spółgłosek. W liceum możesz sobie pisać według stalinowskiej gramatyki, ale wśród swoich należy używać pisowni Taraszkiewicza. Moim najwyższym celem jest wychowanie patrioty, bojownika o niepodległość i wielkość ojczyzny. Naszym zadaniem jest wychowanie mężnych bojowników, który z bronią w ręku będą walczyć o prawa Białorusi. Największą świętością dla Białorusina jest nie hymn i nie sztandar, nie własne pieniądze i nie paszport. Język — oto jest największa wartość. Język jest ważniejszy od granicy państwowej, od rady najwyższej i od rządu. Słowo jest wyżej od króla i od prezydenta. Język jest wytworem przyrody, objawieniem ducha w materii, objawieniem Boga w człowieku. Ludzkie cierpienia są niczym w porównaniu z boskimi. Twój ból jest niczym. Przestań płakać — Korepetytorka posadziła chłopca na kanapie, obok siebie. — Już nie płacz, powiedz mi, jak utula cię twoja mama? Głaszcze twoją główkę? Drapie za uszkiem? Tak? Głaszcze twoją szyję? Powiedz mi, jak cię pieści.
— Pieści — to było pierwsze słowo wymówione przez ucznia po chłoście.
— Więc i ja cię popieszczę, pogłaszczę po główce, po zwichrzonych włoskach, po szyi. Pagłaszczę, a ty się uspokoisz, przestaniesz chlipać i beczeć. Popieszczę twój brzuszek. Połóż się na plecy, a ja delikatnie pogłaszczę twój pępek. I kolana, i uda. Będzie ci przyjemnie. Będzie ci słodko, cicho i spokojnie. Już teraz jest ci słodko. Twoja pałeczka się poruszyła. Twoja mała, śliczna, ciemna pałeczka naprężyła się. Mama widziała, jak ci staje ptaszek? Widziała?
— Widziała — wyszeptał zawstydzony uczeń.
— Opowiedz, gdzie mama widziała nastroszonego ptaszka swego ukochanego synalka. Gdzie ujrzała twoją śliczną pałeczkę, twój kijek? Gdzie?
— W łaźni na obozie — uczeń wstydził się otworzyć oczy i zakrywał swoją twarz łokciem.
— Opowiedz o obozie, o łaźni, o mamie... A ja pogłaszczę, popieszczę, utulę mego chłopczyka, mego mężczyznę, mego ślicznego, posłusznego, słodkiego...
Korepetytorka sumiennie głaskała chłopięce ciało.
— Mama wzięła klucz do obozowej łaźni... Nie, to było inaczej... Mama przyjechała do mnie na zimowy obóz i powiedziała, że mam brudną, nieuczesaną głowę, niemyte ręce, nieobcięte paznokcie i że muszę natychmiast iść do łaźni. I komendantka obozu dała mojej mamie klucz do łaźni. I we trójkę poszliśmy się kąpać... Nie, inaczej... Mama przyjechała odwiedzić mnie razem z przyjaciółką. Chciały pojeździć na nartach w lesie. Mama z przyjaciółką przyjechały z nartami, ale gdy zobaczyły moją brudną głowę, mama odłożyła przejażdżkę i poprowadziła mnie do mycia. W łaźni przyjaciółka mamy powiedziała, że jestem już duży i że wszystko rozumiem, dlatego ona wstydzi się rozbierać. A mama ją wyśmiała... Oto macie wstydalską. To przecież jeszcze dziecko. Zobaczysz, że jemu nawet puszek pod pępkiem nie wyrósł. I żeby ośmielić przyjaciółkę, szybciutko rozebrała się do naga. Przyjaciółka poszła za jej przykładem. Miała duże piersi, grube uda, wystający brzuch i głęboki dołek z okrągłym pępkiem. Od pępka w dół prowadziła różowa szrama i chowała się w krzaczku włosów. Przyjaciółka zarechotała... Nie... Rozebrałem się do naga. I mój siusiak naprężył się jak teraz. Gruba przyjaciółka mamy zauważyła naprężonego siusiaka i zaczęła się śmiać... A mama polała go lodowatą wodą. Nie, nie tak... Tłusta przyjaciółka zarechotała, zawołała mamę i pokazała palcem mojego stojącego ptaszka... A nie mówiłam, co teraz zrobimy, czyż nie jest już mężczyzną? Mama schwyciła mnie za rękę, zaprowadziła pod prysznic i odkręciła zimną wodę. Woda była lodowata, więc szybko wyskoczyłem spod kłującego strumienia. Siusiak oklapł zupełnie. A mama nalała zimnej wody do miednicy i oblała przyjaciółkę, która zaczęła się wydzierać na cały obóz. A potem znowu się śmiała. Śmieliśmy się i kąpaliśmy. Mój ptaszek więcej nie wstawał.
Uczeń umilkł i otworzył oczy.
Korepetytorka ścisnęła w dłoni twardą łodyżkę chłopięcego członka. Na główce pojawiła się gęsta kropelka.
— A czy wiesz, dlaczego pręży się męski siusiak?
— Wiem.
— Powiedz...
— Pręży się... Siusiak... No, bo...
— Mów, chcę byś powiedział, dlaczego staje męski penis. Jesteś przecież domyślny. Jesteś mądrym chłopcem i wszystko wiesz. Więc dlaczego staje twój siusiak? Mów, nie wstydź się...
— Mój siusiak... Nie... Inaczej... Mój penis staje, ażeby wejść...
— Prawidłowo. Znakomicie. Piątka. Stawiam piątkę... A teraz powiedz mi... Dokąd powinien wejść męski penis?
Chłopiec wywrócił oczy.
— Do kobiecej pochwy.
— Znakomicie. Piątka — Korepetytorka umoczyła pędzelek w złotej farbce i pomalowała chłopięcy członek.
— A teraz ty mnie popieścisz. Ja już cię głaskałam, pieściłam, tuliłam... Całowałam każdy zakątek twego ciała, nawet pięty, zliżę nawet łezkę z twego ptaszka.
Korepetytorka dotknęła kropelkę koniuszkiem języka. Między językiem i członkiem zadrgała cieniutka pajęczynka.
— Wstawaj — Korepetytorka zrzuciła ubranie i wielkie jasne ciało popłynęło w kierunku ucznia. Chłopiec zerwał się z kanapy, na której natychmiast spoczęły kobiece krągłości. Jedna noga Korepetytorki pozostała na podłodze, a druga uniosła się na oparcie kanapy. Chłopiec po raz pierwszy ujrzał sekretne kobiece miejsce w całej okazałości. Kobieta rozchyliła zadbanymi palcami nabrzmiałe wargi sromu, ukazując perłowe łono i wilgotny guzek łechtaczki.
— A teraz popieść moją malutką zabaweczkę, moją ptaszynę, moją łechtaczkę. Potrzyj ją paluszkiem. Pośliń paluszek i potrzyj nim w tym miejscu. A teraz pochyl się i poliż językiem. Tak, rób tak dalej. Ale prędzej, jeszcze prędzej, i językiem. Lubię, gdy robi się to językiem, gdy pieszczą cipkę językiem, nie lubię, gdy penisem, szczególnie dużym. Oddaję się językowi, wolę język... Myśl rodzi się w ustach, na końcu języka. Kobieta ma dwoje ust. Jedne rodzą przyszłość. Kobieta otwiera się i rodzi... Jeszcze prędzej tym językiem po ciii... Ooo! Dość, już więcej nie trzeba. Kończ — palce o złotych paznokciach odepchnęły chłopięcą głowę od rozwartej gorącej pochwy.
— Urodziny! Goście. Prezenty. Kwiaty — Korepetytorka wróciła z łazienki. Wycierała usypane kroplami plecy włochatym ręcznikiem.
Gdy Korepetytorka wciągała białe majteczki, uczeń zauważył na nich rudą plamkę i zaczerwienił się.
— Dlaczego wciąż stoisz? Idź się szybciutko myć, szybciutko pod prysznic. Nie daj Boże, jeszcze wrócisz do mamy ze złotym ptaszkiem. Weź pędzelek i też umyj. Umyj mydłem.
Korepetytorka zakręciła słoiczek ze złotą farbką.
Jan Maksymiuk
Alkoholik
Po fajrancie, w piątek, rodzina dziedzicznych proletariuszy — matka, ojciec i starszy syn — piła zawsze żytni samogon.
Pośrodku stołu majestatycznie górował trzylitrowy słój z wódą własnego wyrobu. Wokół stały talerze, na których delikatnie zieleniły się kwaszone ogórki, smakowicie różowiła się pokrojona słonina, aromatycznie złociły się ugotowane ziemniaki i apetycznie czerwieniła się wyjęta z barszczu wołowina. Pokrojony w grube kromki chleb leżał na drewnianej desce.
Rodzina relaksowała się gruntownie. Bimber rozlewano do stugramówek i wypijano bez toastów, w milczeniu.
Rozmowa zawiązywała się dopiero wtedy, gdy ojciec ze starszym synem zaciągnęli się gryzącym dymem papierosowym. Mówili o swojej hucie szkła w Homlu, gdzie pracowała cała rodzina. Ale rozmowa wnet się kończyła, bo syn władczo unosił różowe zniewieściałe ręce, mrużył oczy i wykrzykiwał:
— Dosyć tego filozofowania! Będziemy pili, czy nie? Spokój, nalewam...
Siwy bimber lał się potoczystym strumyczkiem do graniastych stugramówek. Rytuał upijania się zataczał nowe koło. Cicho, powoli opróżniał się słój z szeroką gardzielą. I zapewne rozochocona rodzina wypróżniłaby go do cna, gdyby w gościnę do rodziców nie zawitał młodszy syn, który już od ponad roku mieszkał z młodą żoną w oddzielnym mieszkaniu, ale raz na dwa tygodnie, w piątek, skończywszy pracę na wydziale skrzyń, odwiedzał rodzinę, aby łyknąć szklanicę mocnego jak spirytus samogonu.
Rodzina ucieszyła się na widok gościa. Ten starannie zawiesił oprychówę na wieszaku, przygładził rozrzedzony czub i uśmiechając się przemówił:
— Wódeczkę pociągacie cichaczem. Szacuneczek... A ja tu krwistą kiszkę kupiłem. Szedłem z pracy przez bazar i tak mi się zachciało świeżynki, że aż dech zapierało. Nie wytrzymałem, wszedłem na halę i wziąłem kilo kaszaneczki. Zaraz mama nam ją podsmaży tak, żeby skórka chrupała. Dobrze sobie zakąsimy.
Z foliowego woreczka gość wywalił na stół zawinięty w gazetę spory kawał kiszki.
— Ty tu ostrożnie, uważaj, naczyń nie potłucz — starszy brat przytrzymał zawiniątko, przyciągnął do siebie, rozwinął i powąchał. — Pachnie świeżą, ciepłą krwią.
— Krwią, to dobrze — oznajmił ojciec. — Wasz dziadek, oho, jak krew lubił. Bywa, zabije wieprza, nazbiera do konewki krwi spod serca, trochę posoli i wypije ze smakiem.
— I ja bym szklanki świeżej krwi nie odmówił — starszy syn położył na talerz plasterek podbarwionej burakami wołowiny.
— A ja nie odmówię karniaka. Spóźniłem się i jeden poza kolejką mi nie zaszkodzi — po tych słowach młodszy brat nalał pełną, z meniskiem, stugramówkę i natychmiast wypił.
— Choć przysiadłbyś, synu, a to pijesz na stojąco w rodzinnym domu — wytknęła matka krojąc matowoliliową kaszankę.
— W rzeczy samej, siadaj, zagryzaj — w ślad za matką odezwał się starszy syn — i gadaj, jaka tam w tej twojej wytwórni skrzynek robota? Do siódmych potów? Czy może znowu desek nie starcza?
— Desek jest jak nasrał...
— Synku, jak tak możesz przy stole — matka kładła plastry kaszanki na złociste wiórki topiącego się masła. — Tak mówisz, jakbyśmy ciebie z ojcem w lesie chowali.
— Wybacz, mamo, ja niechcący. Tak jakoś samo z ust mi wypadło — ręce młodszego syna pieszczotliwie obłapiły gardziel trzylitrówki. — Desek u nas starcza, tylko wiórów brakuje. Nie ma i już. A bez mięciutkich wiórów, sami wiecie, arkusza szkła do skrzyni nie wstawisz, żeby jakiegoś rogu nie odłamać. Ale co ja tu w piątek o pracy, lepiej karniaczka nacedzę.
— Dopiero wypiłeś — zdziwił się spokojny ojciec.
— Poczekaj synku, usiądź, nie spiesz się, bo zaszkodzi. Kaszaneczka zaraz będzie gotowa — matka poprawiła aromatycznie lśniące kółeczka na rozgrzanej patelni.
— Zaszkodzi jemu, a jakże... Trafiła mama jak kulą w płot. On cały słój wydoi, jak ten Kaduk żywopijca, i nic — starszy podniósł się i zamroczony zachwiał się. — Ja ci tak oto, braciszku mój rodzony, powiem. Nie-e-e... Nie żal mi tej podłej siwuchy. Chcesz pić? Pij! Ja ci słoika wyrywać nie będę. Ja tak powiem... Jeżeli przyszedłeś do nas w gości, to zachowuj się po ludzku, starszych słuchaj, nikt ci niczego nie żałuje. Siadaj, pij, zagryzaj. Jesteś w swoim domu. A to wparowałeś i kielicha za kielichem na stojaka, jakbyś kradł. Bałagan powstaje. A jeżeli bałagan, to ja wówczas muszę porządkować sytuację. Jeżeli ty zaraz wypijesz setkę na stojaka, wywalę ciebie przez okno.
Był maj, pogoda dopisała, było ciepło. Dlatego też okno w kuchni, gdzie smażyła się krwawa kiszka na zakąskę dla rodziny dziedzicznych alkoholików, było otwarte na oścież.
Ignorując ostrzeżenie, młodszy syn nalał i wypił zakazaną porcję. Starszy okrążył stół i rzucił się na niego. Młodszy przeraźliwie zarechotał. Śmiejąc się, nawet nie stawiał oporu wleczony na plecach do otwartego na całą szerokość okna.
— Boże, co wy, dzieci moje, wyprawiacie?! Powariowali zupełnie od tego samogonu — matka wyłączyła kuchenkę gazową.
Śmiejąc się, młodszy syn wypadł z drugiego piętra. Rozchełstane ciało ciężko runęło na obsadzoną narcyzami rabatę. Jednocześnie trzy głowy wysunęły się z otwartego okna.
— Żywy — powiedziała głowa starszego brata.
Głowy matki i ojca przemilczały.
Ze wszystkich zakątków wygrzanego słońcem podwórka do stłamszonej rabaty zaczęły spełzać się emerytki.
— Na ziemię grzmotnął. Na miękką, skopaną glebę... Diabli go nie wezmą — usprawiedliwiał się starszy syn.
— Wezmą — ozwał się głos z kuchni.
Starszy obejrzał się. Przy stole, na miejscu ojca siedział wysoki, jak koszykarz, Kusy.
— Spójrzcie tylko... — ledwo słyszalnie, jakby do siebie, wymamrotał starszy z braci.
— Cyt — Kusy przycisnął krogulczy palec do malinowych ust. — Milcz, niedorajdo. Nikt oprócz ciebie nie widzi diabła. Jak zaczniesz krzyczeć i na mnie wskazywać, to znowu trafisz do domu wariatów, do doktora Kruhlańskiego. A ty tam nie chcesz. Nie chcesz?
— Nie chcę — starszy przetrzeźwiał.
— Naprawdę?
— Naprawdę — twarz rozmówcy diabła zbladła, stała się bezkrwista, jak płatek narcyza.
— Ty nie sepleń, tylko kiwnij głową na znak zgody — Kusy uśmiechnął się słodko.
Przestraszony mężczyzna kiwnął głową.
Kusy zniknął, jakby go i nie było.
„Dochlałem się. Dalibóg, dochlałem się do alkoholizmu, do halucynacji, do białych koników, do zielonych sopelków, do diabłów czarnych i rogatych. Trzeba kończyć. Jutro koniec, rzucam i ani kropli. Nawet rano na piwo nie pójdę. Daję słowo. Przysięgam na rodziców. Jak przed Bogiem. Niech mnie diabli!”
Starszy wytarł zewnętrzną stroną swojej spuchniętej dłoni spocone czoło i znowu wychylił się z okna. Na dole, pośrodku rozwalonej rabaty przebierał nogami młodszy brat i otrząsał ubranie z ziemi. Czarne grudki sypały się na pomięte narcyzy, betonowy krawężnik i asfaltowy chodnik.
Rozeźlone emerytki z zaciętością w oczach spoglądały na zniszczony kwietnik i posępnie milczały.
— Chodź, synku, do domu, przelecę ci po kurtce szczoteczką — żebrzącym tonem przesylabilizowała głowa matki.
— Narobili strachu na całe podwórze — niezadowolony ojciec wrócił do stołu i rozlał do stugramówek aromatyczny samogon.
Matka przełożyła gorące talarki na mroźnobiały talerz.
— No, uważaj — zagaił starszy z braci, gdy młodszy wrócił do mieszkania — zrozumiałeś, że trzeba słuchać dorosłych? A to następnym razem możesz wylądować i nie na miękkiej rabacie.
— Ale nastraszył... Zresztą, mogę sobie pójść — młodszy syn włożył spłaszczoną oprychówę.
— Przestańcie. Mam dość waszej głupiej kłótni. Pijemy, czy nie? — ojciec chuchnął przez zaokrąglone w „o” usta i smakowicie wciągnął mocny trunek.
Młodszy znów wychylił stugramówkę na stojąco.
Starszy nabił na widelec solidny plaster kaszanki, ugryzł, przeżuł, przełknął i oznajmił:
— Gównem czuć. Smaczne, a śmierdzi.
— Synku, jak tak możesz. Jesteś przy stole, co ludzie pomyślą...
— Gdzie tu mama widzi ludzi? Tutaj wszyscy swoi — starszy nadział na widelec jędrny talarek ogórka.
— A ty postój, nie siadaj — matka zajrzała w osowiałe oczy młodszego syna — ja zaraz szczoteczkę przyniosę.
Młodszy skinął głową na znak zgody i sięgnął po gorzałę.
— A on znów nie pytając nalewa bimber — Kusy usadowił się na krześle matki i robił oko do starszego z braci. — Naleje i wypije. Możesz nie wątpić — Kusy z uciechą prezentował wspaniałe kły.
— A ty co, gadzie pieczony, wyprawiasz? — syknął starszy na młodszego.
— Karniaka nalewam. Ja z drugiego piętra spadłem. Mnie się należy dodatkowa kolejka.
— Niech pije! Czego się uwziąłeś? — do kuchni wróciła matka ze szczoteczką i miedniczką pełną mydlanej wody.
— Ty już nawet rodzonemu bratu żałujesz kielicha samogonu? Przestań — ojciec chciwie zaciągnął się jarzącym papierosem. — Niech pije.
— Wypije i nie zakrztusi się — Kusy zrobił poważną minę.
Starszy brat uniósł się na nieposłusznych nogach:
— Chcę zapytać... Dlaczego jednym wszystko, a drugim nic? Dlaczego na jedną moją lufę przypada dwie jego? On tylko zwalił się z okna i już może pić ile zapragnie... A ja to nie mogę skoczyć z drugiego piętra? A ty, Kusy, czego szczerzysz kły? Do diabła z wami wszystkimi!
Nikt z obecnych nie zdążył wyrzec nawet pół słowa. Kompletnie pijany mężczyzna dokolebał się do otwartego na oścież okna i wywalił się przez parapet. Chrzęst uderzenia oznajmił o zakończeniu życiowej wędrówki.
Trzy głowy jednocześnie wychyliły się z okna. Spłaszczona oprychówa zsunęła się z głowy młodszego brata i spadła na martwe ciało, które leżało na plecach, szeroko rozpostarłszy ręce na zdeptane narcyzy.
Nieboszczyka szybko otoczyły kółkiem wścibskie emerytki.
— Zdechł! Alkoholik! — stwierdziła jedna z nich.
Spod pękniętej potylicy na biały krawężnik sączyła się jaskrawa krew.
Aleksander Wierzbicki
Łozowik
Młoda kobieta pędem wleciała do domu. Drżącymi rękami przesunęła zasuwę, pozasuwała firanki i ciężko sapnąwszy walnęła się na skraj kanapy.
— Co robisz? — do kanapy przyczłapała świekra. — Dzień jasny na dworze, a ta firanki zasuwa i chatę zamyka? Może ci się co pokręciło, córuś?
— A żebyście, matko, tylko go zobaczyły, to nie tylko byście zasuwę zatrzasnęły, a wlazłybyście do dzieży, wiekiem byście się przykryły i spódnicę sobie na łeb naciągnęły!
— A któż to cię, córko, tak przeraził? Może Józik rękę podniósł?
— Co to, matko, zawsze o tym swoim drogim Józiczku gadacie! Czy to ja się własnego męża wystraszę do nieprzytomności? Gadacie, matko, od rzeczy, no, nie myśląc nic a nic!
— A któż taki, jak nie Józik, takiego stracha ci nadał? Może, zwierz jaki drapieżny, albo w kłąb żmij na błotach wlazłaś?
— I nie zwierz, i nie gady paskudne, a co innego, obrzydliwego, poczwara w kształcie człowieka.
— To opowiedz i wraz ulżysz sobie, a i do mnie spokój powróci — świekra przysiadła się do synowej.
— Słuchajcie tedy... Dzisiaj właśnie umyśliliśmy z Józikiem naciąć łozowych witek, żeby sad od rzeki ogrodzić. No, wiadomo, nie bardzo i trzeba to było robić, no bo na co ten płot, gdy tam rzeka płynie? Ale Józik powiada, że warto wszyściuteńko dokładnie ogrodzić. Toż on gospodarz, on głowa, on kieruje. Lepiej posłuchać, niż się wykłócać.
— Z samego ranka wkopaliśmy słupki. Brzeg, piach, słupki stawiały się lekko. Do nich Józik poprzybijał żerdki. Ja trzymam, on gwoździkami przychwytuje, a potem raz-dwa i wbija ten gwóźdź aż po samą główkę. Do południa wszystkie słupki stały.
— A po obiedzie Józik poszedł znów prętów naciąć, a ja poleciała po igliwie. Nagrabiła całą płachtę, ledwie udźwignąć. Przyniosła, zrzuciła w stodole. Wzięła ja wózek na łozę i toczę sobie po asfalcie. Mama wiedzą, jak to leciutko się idzie, gdy węzeł z igliwiem zwalić z grzbietu? Idę sobie, idę i myślę o czymś tam. Pcham ten wózek...
— A o czym to myślała? — świekra aż przylgnęła do synowej.
— A nie wszystko to jedno? Myślała, no, myślała. Nie o wózeczku, nie o igliwiu...
— A o czym to? — stara kobieta zajrzała głęboko w oczy synowej.
— O dziecku myślała. Trzeba nam z Józikiem dzieciaka se zafundować. Zrobić maleńkiego Józiczka czy Józefkę. O dzieciątku mi się myślało. O tym, jak go robić będziemy w łozinie, w zaroślach zielonych.
— Wam tylko o nieprzyzwoitym się myśli! — świekra odsunęła się od synowej.
— A na co to myśleć o starym, zgniłym i spróchniałym. Toż ja się, zresztą, kłopotam o waszych wnuków.
— Córeczko, nie krzywduj, daruj mnie, starej.
— To, matko, nie przerywajcie. Myślicie może, że lekko wspomnieć poczwarę? Jeszcze mi się wątpia telepią!
— No-o-o, ci-i-cho... Uspokój się — świekra jak umiała czule pogłaskała synową po głowie.
— Koło wskoczyło na kamień. Wózek zadrżał, ledwo się nie wywrócił, z rąk się nie wyrwał i nie poleciał na pobocze. Jakoś go utrzymała. I coś mi się pomyślało... Toż droga gładziutka, równiutka, pusta. A tu masz — kamień leży. A skąd to się tutaj wziął? Kto go tu położył? Komu to trza wygłupu? Zerk na boki — nie ma nikogo. Tylko lekki wiaterek szemra w przydrożnej wiklinie. Przypatruje się tym łozowym zaroślom. O Przenajświętszy! Stoi tam w gąszczu! Cały bielutki, jak puch łabędzi, w garniturku jedwabnym, pod kapeluszem, w butonierce biała róża jaśnieje! A w ręku bat na siedem sążni będzie. Wyszedł, strzela tym batogiem, oczkami błyska, na mnie zerka, uśmiecha się i pomaleńku portki rozpina. A ręce w rękawiczkach, nie za sprytnie mu idzie to rozpinanie. Gdyby nie ten bat i rękawiczki, dostałby swój organ szybko... A tak czort jeden wie, ile tam stała pośród drogi jak zaczarowana, dopóki on go wyciągał na świat biały. No, a ta pyta, mówię wam, matko, jak u byka będzie, nie mniejsza. A jak się zaczęła nadymać, ciemnieć, unosić, napinać! To ja aż powieki zawarła. Wózek szturchnęła do rowu i w nogi. A taki strach mnie ogarnął, że matka nie wyobrazi sobie — synowej aż dech zajęło.
— Wyobrazi sobie, wyobrazi. A co ty myślała, że ja Łozowika nigdy nie widziała? Nieszkodliwy on. Postrzela sobie z bata, pozerka lśniącymi oczkami, potrzącha trochę swoim ptakiem, a potem portki zapnie i znika. A ty lecisz przez wieś nie wiadomo czego. W chacie się zamykasz. A czegóż to? Nie wiadomo. Najważniejsze tera, żeby Józek znalazł ten wózek — świekra poczłapała do okna i rozsunęła nakrochmalone firanki.
Mirosława Łuksza
Trumniak
Młoda kobieta straciła męża. Pochówek miał zupełnie przyzwoity. Na pogrzeb przyszło mnóstwo ludzi. Zamówiono najlepszą trumnę z zainstalowaną lodówką. Miejsce na Cmentarzu Północnym trafiło się bardzo dobre, choć znajdowało się niedaleko bramy, było ciche, położone pod krzakiem bzu.
Zdawałoby się, czego jeszcze trzeba nieboszczykowi? Umarł to umarł, niech sobie leży spokojnie i wącha wonne kwiecie. Ale nie. Przemienił się ów nieboszczyk w nocnego łazęgę, Trumniaka.
Co noc odwiedzał młodą wdowę. Żadnej szkody nie czynił, nikogo nie krzywdził. Bywało postoi sobie milcząco w drzwiach i pójdzie. Odwiedziny o północy nie były kobiecie w smak, ale nie mogła wymyślić, co zrobić z łazęgowatym nieboszczykiem.
Wreszcie Trumniak przemówił:
— Kochana żono, przyszedłem zabrać cię ze sobą. Więc zbieraj się powolutku w drogę.
Kobieta przestraszyła się nie na żarty, ale nic po sobie poznać nie dała:
— Jak sobie życzysz drogi mężu, tak zrobię. Jeśli chcesz, bym położyła się z tobą do trumny, to się położę. Ale daj mi na pożegnanie z tym światem choć jeden dzień.
Trumniak ulitował się nad kobietą i poszedł. Obiecał jednak powrócić następnej nocy.
Wdowa czekała spakowana. Włożyła na siebie czyste, najlepsze, świąteczne ubranie, usiadła na brzeżku wiedeńskiego krzesła, postawiła na kolanach niewielką skórzaną walizeczkę i zapłakała. Łez, co prawda, wystarczyło nie na długo.
Kiedy zjawił się Trumniak, oczy kobiety były rozjaśnione.
— Moja droga żono, a jakąż to walizeczkę postanowiłaś wziąć ze sobą do grobu? — życzliwie zainteresował się Trumniak, gdy szparko kroczyli pusta ulicą w stronę Cmentarza Północnego.
— Jeszcze nie nastał czas, by ci odpowiedzieć — posłuszna kobieta opuściła wzrok.
Przeszli most przez Świsłocz i weszli pod górę na niewielki skwerek, gdzie wyminęli pomnik Maksima Bahdanowicza i lipową aleją ruszyli do brukowanego placu przed Operą.
Szmaragdowe listowie wymieniało senne szepty z błękitnymi latarenkami.
Trumniak z wdową minęli długą ławkę, na której rozwaliły się cztery śmierdzące papierochami i wińskiem dziewoje.
— Heeejże, kolego, a gdzie to wleczesz dzieweczkę o tak późnej porze? — długoręka dziewoja zerwała się z ławki i zastąpiła drogę parze.
— Wracamy do domu — Trumniak spróbował wyminąć długoręką.
Jednak tamta zupełnie nie miała zamiaru opuścić zajętej pozycji. Wprost przeciwnie. Zgrabna pięść uniosła się w górę i rozkwasiła, przekrzywiła i złamała nos Trumniaka. Nocny włóczęga zgiął się i skurczył, schwycił się za nos, potrząsnął głową i zachrypiał. Na bruk poleciały czarne krwawe gluty.
Druga dziewoja, krótkonoga, doskoczyła do ofiary i kolanem zadała celne uderzenie w krocze.
Wdowa zaskowytała żałośnie i piskliwie jak dziecko, kucnęła i zakryła twarz brunatną walizeczką. Nie chciała patrzeć na znęcanie się kobiet nad Trumniakiem.
Szczególnie okrutna była trzecia, kudłata. Rąbnęła włóczęgę kijem po plecach i przez łeb. Jedynie czwarta, najwidoczniej szefowa, nie brała udziału w egzekucji. Spokojnie sączyła słodkie porto prosto z butelki.
Trumniak zwijał się na bruku w kałuży własnej krwi, rozmazując ją łokciami i kolanami po śliskich kamieniach.
Pastwienie się trwało długo.
Długoręka schwyciła Trumniaka za włosy i uniosła nad brukiem popękaną twarz.
— Zapamiętasz, co to znaczy krzywdzić kobietę, dwunożna ohydo!
Na ustach Trumniaka zapieniła się ślina, nim samym zaczęły szarpać konwulsje.
— A może damy mu powąchać siuśkę? — długoręka walnęła łbem Trumniaka o bruk.
Skóra na środku czoła pękła.
Krótkonoga zadarła spódnicę, spuściła majtki i rozkraczyła się nad głową Trumniaka.
— Liż! — kudłata kopnęła go ostrym czubkiem buta w żebra.
Długim wyciągniętym językiem Trumniak zaczął pieścić genitalia dziewoi.
— Oj, łaskocze! — krótkonoga podniosła spódnicę jeszcze wyżej i wypuściła na rozbitą twarz strugę moczu.
Doszczętnie pohańbiony i złachmaniony Trumniak spróbował wydostać się spod krótkonogiej, ale nie dał rady. Kudłata schwyciła go za mosznę i mocno szarpnęła. Trumniak zmartwiał z bólu.
— Co, zadowolona? — szefowa podeszła do wdowy.
— Nie wiem — wdowa wytarła zimny pot z czoła. — Myślisz, że więcej nie przyjdzie? Może należałoby go utopić...
— Dobra, zaraz się zrobi. Ale najpierw wstawimy mu w dupę butelkę. Dziewczyny, pracujcie — szefowa rzuciła butelkę długorękiej.
Kudłata z krótkonogą zerwały z Trumniaka ubranie, rozsunęły mu uda i długoręka wepchnęła grubą szyjkę butelki w jego odbyt. Na moment ofiara odzyskała przytomność. Trumniak otworzył oczy. Kudłata z rozmachem walnęła go kijem w skroń. Trumniak zgasł. Dziewoje schwyciły jego zmiędlone ciało za ręce i nogi i zaniosły je na brzeg. Tam związały Trumniaka podartymi na paski ubraniami i rzuciły z mostu w brudną wodę. Woda nie była zbyt głęboka, ale było jej dostatecznie dużo, aby się zachłysnąć.
Upewniwszy się, że ciało nie wypływa, wdowa wyjęła ze skórzanej walizeczki platynowe kolczyki, łańcuszek z krzyżykiem i pierścionek z turmalinem, by zapłacić dziewojom. Szefowa wzięła kosztowności i ostrym szydłem przebiła skamieniałe serce wdowy.
Jan Maksymiuk
Letnik
Letnik położył na stole plecak i rozpoczął pakowanie niezbędnego w pieszej wyprawie wyposażenia. Na sam spód położył niklowaną siekierę, przykrył ją paczką nieczytanych gazet, na nią postawił plastykową butelkę z naftą, zapakował także blaszaną kwadratową puszkę z jedzeniem: chleb, sól, ogórek, pokrojona polędwica, cebula. Termos z kawą i płaską manierkę z koniakiem przełożył papierowymi serwetkami. Zapalniczkę i papierosy schował do kieszeni na wierzchu. Ściągnąwszy i pozapinawszy plecak, Letnik założył go na plecy i wyruszył w drogę.
W poniedziałek rano na stacji kolejowej było sporo ludzi. Po wolnych dniach niemal wszyscy wracali do miasta, a nasz Letnik opuszczał Mińsk. Wojskowa panterka leżała jak ulał na jego szerokich plecach. W pstrej ciżbie przechodniów przypominał drapieżnego szczupaka, który zdecydowanie płynie pod prąd. Na pustym peronie Letnik zapalił. Niebieskie strużki dymu raz za razem wypływały z jego nozdrzy. Palił powoli, całkowicie oddając się przyjemności, do cna, do samiutkiego koniuszka paznokcia na małym palcu.
Pociąg podmiejski nadjechał niebawem, wypuścił pasażerów pozbieranych po drodze z Borysowa i z łoskotem potoczył się w kierunku Mołodeczna. Do stacji Zielone Letnik jechał w wagonie sam. Obserwował obojętnie zmieniającą się za oknem kolorystykę pejzaży, która z szarej i ceglanej zmieniała się w zwiędłożółtą i beznadziejnie październikową.
Po pierwszych przymrozkach stacja wyglądała lśniąco i czysto, jak na fotografii wykonanej na zamówienie.
Letnik poprawił rzemienie plecaka i ruszył polną ścieżką ku pobliskiej wioszczynie. Minął pochylone drogowskazy z nazwami dziecięcych obozowisk i zagłębił się w chłodny las. Jasny, surowy i wilgotny. Ziemię wszędzie wyściełały dywany liści. Rudych, bursztynowych, brunatnych. Pełną piersią zaczerpnął kojącego powietrza. Wpatrując się w sine wierzchołki wysokich jak katedra świerków, ledwo nie wdepnął w złotą kupkę ludzkich ekskrementów. Musiał znowu zapalić, wypuścić dym przez nos, aby zagłuszyć odór przyobozowego lasu.
Dalej szedł wzdłuż parkanu z siatki, za którym w rzadkiej sośninie wyzywająco bielała długa ubikacja. Omijając duże, na dwanaście drużyn, obozowisko droga prowadziła ku źródlanej rzece. Wąskiej, prostej, z ledwo dostrzegalnym nurtem. Lustrzana wstążeczka rzeki upiększała rozłogi torfowisk. Przekroczywszy metalowy mostek, Letnik znowu pogrążył się w spokoju lasu i wyszedł zeń dopiero koło starannie utrzymanego letniska, wypielęgnowanego i jasnego. Przeszedł kawałek ulicą i skręcił w ślepy zaułek, w którym zatrzymał się koło pokrytego szalówką czerwonego domku. Na drzwiach wejściowych nieprzyjemnie czerniała garażowa kłódka. Początkowo nie zamierzał ceregielić się z zamkiem. Pomyślał, że dostanie się do domku przez okno. Wyczuwając jednak obrzydliwą agresję promieniującą z wiszącej kłódki, Letnik zadał sobie trud wyciągnięcia siekiery z plecaka i obuchem rozwalił bezczelną przeszkodę.
Wszedł do pomieszczenia i obwąchał go. Zanosiło nieświeżym, zjełczałym zapachem słoniny, charakterystycznym dla domowego ogniska, które gospodarze opuścili najprawdopodobniej dzisiaj o brzasku. Ażeby wywietrzyć ten mdły i przykry odór, Letnik obszedł wszystkie pomieszczenia i z brzękiem powybijał siekierą niemal wszystkie szyby. Przeciągi, powiewy i cugi radośnie zawirowały, zakręciły się i zatańczyły w apartamentach daczy i szybko wyniosły domowe zapachy. Przewietrzywszy, ostudziwszy, a także zlustrowawszy pomieszczenie nieco się uspokoiły i jęły zabawiać się z firankami i zasłonami, raz nadymając je jak żagle, a zaraz potem łopocząc nimi jak flagami.
Letnik tymczasem rozłożył na okrągłym stole przywiezione delikatesy. Obiad jadł powoli. Raz za razem odchylał głowę, pociągając koniak z angielskiej manierki. Wypiwszy kawę nie posprzątał ani łusek cebuli, ani rozsypanej soli, czy okruchów chleba.
— Zawsze tak jest — przemówił Letnik do przeciągów, cugów i powiewów. — Rozsypana sól, drodzy moi, doprowadza do kłótni, a kłótnia do bójki, a bójka do nieszczęścia. Tyle, że teraz nie ma powodu do zdenerwowania, sprzeczki i wszczynania wojny. Ale wystarczy tylko spojrzeć na rozsypaną sól i sama z siebie pojawia się ochota rozwalić, rozbebeszyć i zniszczyć to ubogie gniazdko!
Letnik przewrócił biały okrągły stół. Kopnął krzesło, które poleciało w kąt, trzasnęło tam i ucichło. Uspokoiwszy się nieco wytrząsnął z plecaka pakiet świeżych gazet, zgniótł je i poupychał pod łóżkiem. Gazety, materac i podłogę koło łóżka starannie polał naftą. Płomień podsycony przeciągami, powiewami i cugami buchnął lekko, żwawo i radośnie. Długie, ostre, jaskrawe języki jęły pożądliwie lizać stary kilim na ścianie z żółtymi jeleniami, które niewzruszenie stały nad łóżkiem.
Letnik opuścił osiedle nie oglądając się, spokojnie i z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. W odchudzonym plecaku niósł tylko siekierę i zapalniczkę.
Tuż przed stacją zatrzymał się. Wrócił do lasu, aby wykopać siekierą dołek, zepchnąć do niego pociemniałą, ale wciąż jeszcze złotą kupkę, zasypać ją piaskiem, wytrzeć o miękki mech ostrze i schować broń do plecaka. I właśnie tam, nad pochowanymi w ziemi odchodami, Letnik pożałował, że nigdy nie kupił kawałka ziemi, nie założył ogrodu i nie wybudował domu, który można byłoby z przyjemnością spalić.
Aleksander Maksymiuk
Okopowiec
Padało któryś dzień z rzędu. Deszcz albo mżył ledwie zauważalnym chłodnym kapuśniakiem, albo sypał obfitymi, ciężkimi kroplami, lecz nie ustawał ani na minutę.
Jakby niebo zamierzało na zawsze złączyć się z ziemią.
Na dnie głębokiego okopu utworzyła się kałuża pełna rzadziutkiej mazi. Przy samej kałuży, na pustych skrzyniach po armatnich pociskach siedział zgarbiony Okopowiec w długim szynelu z podniesionym kołnierzem. Palił.
Ślizgając się po rozkisłym gruncie, do okopu podszedł wystrzyżony rekrut.
— Deszcz — rozpoczął nastroszywszy swe zajęcze wargi.
Okopowiec wrzucił niedopałek do brudnej wody.
— Może poczęstujecie mnie papierosem? Palić mi się chce na zabój. Nawet już nie pamiętam, kiedy ostatni raz wąchałem tytoń — blady rekrut przykucnął.
— Znajdziemy — Okopowiec podrapał się czarnymi paznokciami w nieogoloną brodę — wejdź do okopu. A to rozsiadłeś się, jak baba.
Rekrut niezgrabnie wskoczył do dołu. Okopowiec wyciągnął z zawieszonego na piersi kapciucha zdobyczną papierośnicę i wydobył zgrabnego papierosa. Ostrodzioby niebieski płomień szybciutko zaczerwienił suchy tytoń.
— Słodki — rekrut wydmuchnął w mroźną ciemność delikatny kłębuszek dymu.
— Jutro o świcie Niemiec zacznie atakować — Okopowiec włożył ręce do kieszeni. — Ziemia przemarzła i dobrze biec po niej. Nie to co po mazi się ślizgać. A tak na chłodzie, na mrozie, po setce czystej w sam raz można iść do ataku.
— Czyżby to już jutro? — głos poborowego drżał.
— A ileż można siedzieć w jednych i tych samych okopach? Najwyższy czas bój rozpoczynać. Spójrz jaka jasna pełnia, jakie gwiazdy. Wszystko widać jak na dłoni. Nadszedł czas. Znam kajzerowskich żołdaków. Z początku gaz puszczą, żeby nas podtruć i przydusić, a potem nałożą maski i pobiegną dobijać bagnetami.
— A my co powinniśmy robić? — rekrut mimo strachu palił powoli i bardzo oszczędnie.
— Czekać. Naciągnąć maskę i siedzieć. Palić w masce przeciwgazowej nie warto. A czy chociaż masz maskę?
— Mam! Oczywiście. Nowiuteńką, na miarę, sam wybierałem, by przylegała szczelnie i nie cisnęła.
— Problem z głowy. Nałożysz maskę, poczekasz dopóki rosyjskie świnie zakrztuszą się trucizną i zadławią się, nie padną pokotem. Wówczas, usłyszawszy rozkaz, pobiegniesz przez dym i zakłujesz tych, których nie zadusił kaszel. Najważniejsze to nie mieć litości dla zawszonych żołnierzy jego imperatorskiej mości, bo oni są gorsi niż te wszy — Okopowiec splunął na gruby lód kałuży, która w księżycowym świetle kwadry pobłyskiwała odcieniami rtęci.
Iskrzące się diamentowe płatki śniegu płynnie spadały na przygarbione, szerokie, obleczone w szynel plecy Okopowca.
— Poradźcie mi, czy podanie o przyjęcie do partii komunistów warto pisać teraz czy lepiej po ataku? — rekrut próbował zajrzeć Okopowcowi w oczy, ale nie mógł, bo ten siedział opuściwszy długie powieki.
— Napisać możesz i teraz — odpowiedział Okopowiec nie otwierając oczu — ale złożyć je trzeba po ataku. Na początek warto zabić paru faszystów, aby do partii przyjść z czystym sumieniem.
Rekrut sztachnął się głęboko i uśmiech zadowolenia zajaśniał na opalonej błękitnookiej twarzy, której pikanterii dodawał maleńki dołek w okrągłej brodzie.
— Rzeczywiście, lepiej napiszę po bitwie. Przyjdę do was, siądę, zapalę i napiszę: przyjmijcie mnie w szeregi rzeczywistych członków narodowo-socjalistycznej robotniczej partii — zgrabne kółko dymu uleciało w mroźne powietrze.
Okopowiec akuratnie podkasał rękawy wojskowej koszuli i powiedział:
— Nie chcę ciebie uczyć, bo nie jestem ani nauczycielem, ani ojcem, żeby cię umoralniać, ale wiedz: przed atakiem nie pij. Z pijaną głową umiera się lżej. Tylko po co umierać, kiedy jeszcze wcale nie pożyłeś? — Okopowiec wyciągnął ze srebrnej papierośnicy twardo nabitego papierosa. — Muzułmanie wcale nie piją, a wojują, że daj Boże, czy jak daj Allach. Kto ich tam zrozumie. Jedno powiem — wojują.
Rekrut zdjął panamę i otarł obfite krople potu, które szczelnie usiały brązowe czoło.
Nie wiadomo jak długo trwała piekielna spiekota. Ludzie szaleli i wariowali z powodu nie kończącego się, beznadziejnego i bezsensownego, przesiąkniętego pyłem zaduchu. Nad szarymi kamiennymi górami rozciągnęło się niedosiężne, niebieskie, wilgotne niebo.
— Lepiej puszczać dym nie kółkami i kłębuszkami, tylko strużką, po cichu i do rękawa.
Rekrut zgasił peta o podeszwę zakurzonego buta, wrzucił do ust biały kwadracik gumy do żucia i spytał:
— A jak myślicie, wojna szybko się skończy?
— Naiwny...
— Dlaczego naiwny?
— A dlatego, że gdy niewierni wezmą miasto, wtedy my pójdziemy do partyzantki, w góry, w lasy, w puszcze, rozwiniemy ruch terrorystyczny — Okopowiec strząsnął popiół na mięsisty listek babki.
— Uważacie, że wojna się nie skończy?
— Jak dla kogo... Bo dla mnie wojna nie skończy się nigdy — wypielęgnowanymi perłowymi, owalnymi paznokciami Okopowiec delikatnie pociągnął po swym dokładnie wygolonym, gładkim, błękitnym policzku.
W sennym lusterku leśnego jeziora odbijały się ostre czubki czarnych świerków, za którymi powoli gasło słońce.
— A wy sami skąd pochodzicie? — nie ustępował rekrut, chcąc w jakiś sposób wyrazić wdzięczność za podarowany mu papieros.
— Ja? — Okopowiec wzruszył ramionami i zapiął górny guzik szynela. — Ja jestem tutejszy.
Witalis Łuba
Anioł — 2
Szyfrant odbywał służbę wojskową w mieście D. Służba nie była zbyt ciężka, ale odpowiedzialna. Szyfrant wykonywał rozkazy z wielkim entuzjazmem, dlatego też uzyskał prawo do drobnych przywilejów. Mógł sam sobie wypisywać przepustki i chodzić do miasta kiedy tylko chciał. Ale szyfrant nie nadużywał tego przywileju. Chodził do miasta tylko raz w tygodniu. Na ogół lubił sobie pospacerować brzegiem rzeki R. w sobotnie popołudnia, kiedy większość mieszczuchów grzebie się w spłachetku ziemi koło daczy. Tak więc pewnego ciepłego wieczora, gdy szyfrant kończył swoje ulubione lody „Plombir” na patyku, podszedł do niego szpakowaty mężczyzna w średnim wieku z masywnymi okularami na dziobatym nosie. Szyfrant nie lubił przypadkowych znajomości, szczególnie po tym, jak podpisał oświadczenie o zachowaniu tajemnicy państwowej. Postanowił nie odpowiadać na pozdrowienie nieznajomego, tym bardziej, że usta miał zapchane lodami. Ale milczenie żołnierza nie speszyło gadatliwego nieznajomego, który pewnie ciągnął rozpoczęty monolog. W pewnym momencie nieznajomy zaproponował pójść do cichego, przytulnego mieszkania, gdzie w spokojnej atmosferze można byłoby wypić butelkę wódki. By zapewnić nierozmownego żołnierza o szczerości swoich słów, nieznajomy otworzył starą teczkę i pokazał butelkę czystej, która leżała na zwoju nowiutkiego sznurka do suszenia bielizny.
Później szyfrant nie umiał wytłumaczyć dlaczego tak łatwo zgodził się pójść z natrętnym nieznajomym na odległy skraj miasta D.
Weszli na zaśmiecone podwórze dwupiętrowego budynku zbudowanego zaraz po wojnie, gdzie nieznajomy poprosił żołnierza, by poczekał przed klatką, podczas gdy on sam pójdzie na górę i sprawdzi, czy nie wróciła czasem żona, która razem z dziećmi miała zanocować na daczy. Różne bowiem rzeczy się zdarzają.
Stojąc na podwórzu żołnierz ujrzał, jak na drugim piętrze zapaliło się światło: to był sygnał od nieznajomego, że można śmiało wchodzić na górę. Wtedy właśnie szyfrant usłyszał głos. Był to przyjemny baryton, który bardzo wyraźnie powiedział, że pod zwojem sznurka w teczce leży nóż. Szyfrant obejrzał się i ujrzał niewysokiego Anioła z czarnymi skrzydłami, który natychmiast rozwiał się w powietrzu. Anioł nie powiedział żołnierzowi, że szpakowaty mężczyzna zamierza go zabić, by potem wpychać swą zimną spermę do lewego ucha nieboszczyka, rozmazując ją po całej małżowinie. Anioł powiedział tylko, że w skórzanej teczce jest broń. To wystarczyło, by żołnierz uciekł z podwórza i szybko wrócił do jednostki.
Historia z Aniołem byłaby zupełnie bez wartości, gdyby nie pewne zbiegi okoliczności. Po pierwsze, litera D oznaczała miasto Rostów, a za literą R ukrywała się rzeka Don. Po drugie, w Rostowie nad Donem odbywał służbę jako szyfrant mój dobry znajomy, geograf, którego pewien nieznajomy rzeczywiście zaprosił w gości. W ten sposób przyszły nauczyciel przyrody i geografii miał świetną okazję odwiedzić mieszkanie rostowskiego Drakuli — pana Czekatiło. Tego właśnie, który zamordował pół setki ludzi, został złapany, osądzony i rozstrzelany.
Szyfrant w rzeczy samej rozminął się z okrutną śmiercią o włos. Umiejętność przenikania tajemnic i zagadek uratowała jego młodą duszę, no i oczywiście czarnoskrzydły Anioł też mu pomógł.
Jan Maksymiuk
Poziomkowiec
Jeszcze się nie rozwidniło, gdy dziewczęta ze wsi wyruszyły na poziomki. Czerwiec był ciepły i poziomki obrodziły jak nigdy dotąd. Po drodze dziewczęta umówiły się, że nie będą się zbytnio od siebie oddalać i przez cały czas nawoływać. Początkowo młode głosy słyszało się nieomal bez przerwy, ale zbieraczkom szybko to obrzydło, bo soczyste poziomki same się prosiły do ust. A jak tu krzyczeć z pełną buzią?
Jedna z dziewcząt, najsprytniejsza, postanowiła poszukać poziomkowego miejsca w głębi lasu. Co do poziomek, to się nie pomyliła: na pagórkach było ich całe mnóstwo. Może nie takie dorodne, jak na skraju lasu, ale za to słodsze i bardziej pachnące. Dziewczyna szybciutko napełniła pięciolitrowe wiaderko i pożałowała, że nie wzięła większego. Ale żal szybko minął, bo miała chęć na coś innego, chciała się pochwalić przed koleżankami pełniutkim wiaderkiem owoców. Zaczęła nawoływać. Odpowiedziało jej tylko echo z sośniny. Dziewczyna nie bała się, że zabłądzi, od najmłodszych lat znała ten las. Szła lekkim krokiem wśród złocistych sosen, kiedy nagle usłyszała głośne, zawiesiste „hu-hu-uu”, najwyraźniej męskiego pochodzenia. Zatrzymała się. Zupełnie blisko, obok niewysokich świerków, stał przystojny mężczyzna z rudą czupryną i uśmiechał się pod sumiastym, pszenicznym wąsem. Po zielonej koszuli z czerwonymi guzikami w nieznajomym od razu można było rozpoznać Poziomkowca. Czule spoglądał na młodą ślicznotkę swoimi modrymi oczyma, wielkimi i chciwymi, w których jak u kota syjamskiego czaił się cień drapieżności. Dziewczyna zdumiała się zauważywszy, że Poziomkowiec ma srebrny kolczyk w nosie.
— Czego się boisz? Czyż jestem rozjuszonym zwierzęciem? — głos Poziomkowca był niski, piersiowy, ale nie chropawy jak u palaczy, a miękki, aktorski. Taki głos wzbudza pełne zaufanie i przydaje się bardzo lekarzom, duchownym i wszystkim tym, których obowiązkiem jest pocieszanie poniżonych i skrzywdzonych.
— Czasami człowiek jest gorszy niż drapieżne zwierzę— zakpiła dziewczyna.
Najwyraźniej poczuła niewielką sympatię do Poziomkowca.
— A kto powiedział, że jestem człowiekiem? Skądże. Jestem Poziomkowcem, duchem leśnym, który pomaga młodym dziewczętom zbierać poziomki, pokazuje najlepsze poziomkowe miejsca, wyprowadza na słoneczne polany obsypane owocami.
— Moje wiaderko jest pełne. Swoje poziomki zebrałam.
— Nie trzeba tak mówić. Przecież jesteś taka młoda, warto byłoby jeszcze zbierać i zbierać. Ty, moja miła, zadowoliłaś się jedynie kwaśnym drobiazgiem, a prawdziwych, pachnących poziomek, które same rozpływają się w ustach, nawet nie skosztowałaś. Pójdźmy, moja miła, pokażę ci poziomkową polanę, jakiej nie widziałaś nawet w najsłodszych snach. Poziomek jest tam tyle, że nigdy wszystkich do końca nie można wyzbierać. Chodź, moja niezrównana, chodź do mnie w gości. Pewnie sama się domyślasz, że nie każdą zbieraczkę Poziomkowiec zaprasza na poczęstunek.
— Nie trzeba panie Poziomkowcu tyle namawiać, nie pierwszy raz szukam takiej polany. I proszę szybciutko spełnić obietnicę, nie rozmyślić się, jak to często z mężczyznami bywa.
— Jesteś sprytna. Podobają mi się takie dziarskie dziewczyny. Podejdź do mnie, stań tutaj, z lewej strony i zerknij przez prawe ramię.
Dziewczyna ujrzała słoneczną polanę usianą soczystymi poziomkami tak, że trudno było postawić tam nogę.
— Zaczarował mnie pan, dalibóg.
— Sama chciałaś, ja tylko odrobinę pomogłem. A teraz pewnie marzysz o zupełnie innych czarach, chcesz skosztować znacznie słodszych owoców. Zrzuć niepotrzebne ciuszki, ukaż się taką, jaką stworzyła ciebie natura. Rozbierz się, moja pachnąca, żebym mógł porównać twoje poziomkowe usta z poziomkowymi sutkami. Zrzuć wszystko do końca, połóż się na trawie, otwórz tajemną furteczkę, żebym mógł się pochylić i językiem popieścić twoją poziomkową cipkę.
Poziomkowiec długo i starannie pieścił dziewczęcą pochwę zwinnym językiem, aż całym ciałem zbieraczki wstrząsnął dreszcz. Dziewczę głęboko westchnęło, jęknęło i wygięło się w paroksyzmie rozkoszy. Poziomkowiec nie zaprzestał jednak pokąsywania i polizywania naprężonego pąka łechtaczki. Dziewczęce ciało daremnie próbowało wywinąć się spod Poziomkowca, który mocno przyciskał je do ziemi. Świadomość opuściła dziewczynę, jej ciało zmiękło i zwiotczało. Z napiętego penisa Poziomkowca popłynął perłowy żel nasienia.
Kiedy młoda dziewczyna powoli odzyskała świadomość i otworzyła oczy, Poziomkowiec siedział już koło wiaderka i wyjadał jagody.
— Co pan robi? Obiecał pan poczęstunek, a teraz je moje poziomki — łagodnie droczyła się kobieta przeczesując palcami swoje długie, jasne włosy.
— Myślałem, że doszliśmy do porozumienia, ale tobie nawet garści poziomek szkoda.
— Przecież tylko żartuję. Proszę jeść. Może pan zjeść nawet wszystkie — dziewczyna ciasno zawiązała na głowie białą chustkę.
— Zaraz pójdziemy do mojego brata, Jagodnika, pożyczymy od niego duże wiadro. Nazbierasz najsłodszych na świecie poziomek, mój cukiereczku. Niech twoje wiaderko zostanie tutaj, nikt go nie zabierze.
Poszli wąziutką ścieżką w gąszcz nieprzebytego lasu. Ścieżka wiła się pomiędzy wysokimi krzewami wilczych jagód obsypanych krwistymi gronkami. Nieoczekiwanie krzewy skończyły się i ścieżka doprowadziła ich do niewielkiego, porosłego ostrą trawą mokradła, pośrodku którego prześwitywało niewinnym błękitem nieba okrągłe czarcie oko. Poziomkowiec pewnie stąpił na gruby kożuch darni, pod którym poruszyło się trzęsawisko. Tupnął nogą, drobne fale rozeszły się po wodzie czarciego oka, które poczerniało, prychnęło i zabulgotało. Razem z oleistymi bąblami nad powierzchnię wydobył się siarkowodór. Po chwili nad turzycą zawisła żółtawa, dusząca smuga.
Młoda zbieraczka poziomek poczuła na swoim przedramieniu żelazny ucisk palców Poziomkowca. Szarpnęła się w stronę krzaków, ale Poziomkowiec trzymał ją w mocnym uchwycie. Przerażona osunęła się na turzycę i załkała.
W tym momencie z głębin grząskiego mokradła na powierzchnię wypłynął kudłaty Bagiennik. Z wyglądu przypominał stertę burego torfu, w której jasno świeciły dwie szafirowe gwiazdki jasnych oczu.
— Dlaczego mnie obudziłeś, Poziomkowcu? — o trawiasty brzeg oparły się dwie szponiaste łapy. — Przecież wiesz, że nie lubię, kiedy mnie niepokoją bez potrzeby?
— Okazja, szanowny Bagienniku, okazja. Nigdy nie pojawiam się bez prezentu. Dlatego i teraz przyprowadziłem zbieraczkę poziomek z czystym ciałem i naiwną duszą.
— A ile mnie będzie kosztować twój prezent? — Bagiennik słodko ziewnął.
— Dogadamy się. Sto razy się dogadywaliśmy, więc i teraz nie będziemy się kłócić. Dasz pierścionek ze szmaragdem i dziewczyna będzie twoja. Nie pożałujesz. Sam skosztowałem jej poziomek.
— I cóż ty takiego widzisz, bracie Poziomkowcu, w próżnym migotaniu kolorowych kamyczków? Nie rozumiem — Bagiennik skrył się z głową w trzęsawisku, by po chwili znowu pojawić się na powierzchni.
Na krzywym szponie iskrzył się platynowy pierścionek z pokaźnym szmaragdem.
— Trzymaj! — Bagiennik rzucił pierścionek w powietrze. Poziomkowiec sprytnie go złapał.
— Piękno uratuje świat — powiedział i włożył pierścionek na serdeczny palec lewej ręki.
Nacieszywszy się szmaragdem Poziomkowiec wziął na ręce zemdlałą dziewczynę i wrzucił ją do brunatnego szlamu. Błocko zakołysało się. Bagiennik opuścił się do swego grząskiego królestwa razem z dziewczyną.
Poziomkowiec wrócił na słoneczną polanę i do woli najadł się słodkich poziomek z wiaderka.
Halina Maksymiuk
Parasolnica
Zaczęło kropić. Mężczyzna podniósł kołnierz. Stał na przystanku tramwajowym pod latarnią i czytał gazetę. Mógł przejść pod lipę lub skryć się pod daszkiem kiosku z gazetami, ale pozostał na miejscu spodziewając się szybkiego przyjazdu tramwaju, który wychynie zza rogu, sypnie fioletowymi iskrami, wesoło i raźno zadzwoni, zatrzyma się, otworzy drzwi do oświetlonego wagonu, gdzie będzie można usiąść na suchym krześle i dokończyć artykuł.
Tramwaj jednak nie przyjeżdżał, nie pojawiał się zza rogu, nie otwierał zapraszająco drzwi.
Deszcz gęstniał. Należało schować się pod drzewem, czy choćby pod daszkiem kiosku. Ale mężczyzna tkwił pod wysoką latarnią. Na przystankach tak się zdarza: stoisz sobie i nie możesz się poruszyć, jesteś w pełni uzależniony od tramwaju, który przepadł nie wiadomo gdzie.
Ci, którzy przychodzili później, stawali albo pod gęstolistną lipą, albo przytulali się plecami do pilśniowych drzwi kiosku. Mężczyzna tkwił pod latarnią i zmókłby doszczętnie na rzęsistym, chłodnym, nocnym deszczu, gdyby nie Parasolnica.
Przyszedłszy na przystanek, od razu schowała się pod gęstą lipą, skąd zauważyła mężczyznę, który stał zgarbiony, z rękoma w kieszeniach, podobny do skrzywdzonego koguta. Parasolnicy zrobiło się go żal, więc rozłożyła kwiecisty parasol.
— Bywa, że się stoi na przystanku w czasie deszczu i nie ma gdzie się schować — zagadnęła mężczyznę. — A parasol został w domu, koło wieszaka, bo rankiem nic nie wskazywało na deszcz. Kto mógłby przypuszczać, że wieczorem lunie jak z cebra. I człowiek sobie myśli: dookoła tyle ludzi z parasolami, ale nikt nie podejdzie i nie zaproponuje, by się schować. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale proponuję panu schowanie się pod moim parasolem. Nie jest duży, ale od deszczu osłoni.
Głos Parasolnicy był przyjemny, aksamitny, życzliwy.
— Dziękuję, nie trzeba — wymamrotał mężczyzna, wyciągając ręce z kieszeni.
Z zaułka, grzechocząc i zgrzytając metalem, wytoczył się dwuwagonowy tramwaj. Motorniczy dziarsko zadzwonił. Pasażerowie zręcznie powskakiwali do wagonów. Parasolnica zamknęła pstrokaty parasol i pytająco zerknęła na mężczyznę.
— Nie mój numer — odwrócił się.
Parasolnica weszła na stopień. Motorniczy płynnie ruszył tramwajem w nocny deszcz.
„Jaka nachalna! — pomyślał mężczyzna, wkładając ponownie ręce do kieszeni. — A jaką miała brzydką, starą i pomarszczoną twarz!?”
Halina Maksymiuk
Pięknotka
W mieście zaczęła się prawdziwa jesień, szara, ciągnąca chłodem.
Mężczyzna przesiedział całą niedzielę w mieszkaniu: czytał, onanizował się, bądź gapił bezmyślnie w telewizor. Nie mógł słuchać muzyki, bo wpędzała go w depresję. Wykręcił numer telefonu starego przyjaciela bez specjalnej nadziei.
— Długo nie podchodzisz do telefonu — powiedział jakby do siebie samego.
— Nie jestem sam — w słuchawce dał się słyszeć dyskretny szelest miękkiego materiału: prześcieradła, koszuli, sukienki?
— Przepraszam — w głosie mężczyzny zabrzmiało rozczarowanie.
— Markotno ci? Czy dzwonisz w konkretnej sprawie?
— Chcę się napić.
— To przyjeżdżaj. Drogę znasz. Znajdzie się kropla. Wczoraj przywiozłem z miasteczka pieczone gruszki.
— Jadę — połączenie zostało przerwane.
W chłodnym świetle wysokiej pełni skrzyły się resztki drobniutkiej mżawki. W podmiejskim autobusie było chłodno i nieprzytulnie, a na domiar wszystkiego niosło zapachem taniej wody toaletowej. Wąskooki młodzieniec we włóczkowej czapce uporczywie rozsiewał spirytusową woń zakładu fryzjerskiego z przedmieścia. Pasażerów było niewielu: paru elewów wracających do szkoły artylerii rakietowej, dwie studentki dyskutujące o obejrzanym w kinie melodramacie, ów przesiąknięty zapachem zakładu fryzjerskiego młodzieniec i nasz bohater.
„Gdzież to mnie niesie o tej ciemnej porze?” — przemknęło mu przez głowę, gdy wchodził do autobusu.
Niedbale ogolony kierowca miętolił w ustach papierosa.
— Czy mogę także zapalić? — zapytał o pozwolenie mężczyzna.
— Pal! Co mi do tego? Aby tylko pasażerowie nie podnieśli wrzawy.
Zapach kubańskiego tytoniu zagłuszył woń wody toaletowej.
Autobus pomknął w październikową noc.
— Kto tam? — usłyszał mężczyzna zza gładkich drzwi.
— Hipopotam — w przedpokoju panował mrok i mężczyźni wyciągnęli ręce na powitanie po omacku.
— Nie można przez próg — przyjaciel wciągnął mężczyznę w głąb mieszkania — rozbieraj się i wchodź. Prawdę powiedziawszy, nie wierzyłem, że przyjedziesz. Noc, ziąb, chłód. Więc wybacz, że nie witam cię w smokingu.
Chuderlawy tors przyjaciela okrywał jedynie podkoszulek z nieodciętą metką.
— Która godzina? — zapytał i obciągnął podkoszulek na uda.
— Wpół do jedenastej — mężczyzna zrzucił lakierki. — Ciepło tu u ciebie, więc zdejmę marynarkę. Jeśli zaczniesz coś gotować, moja wyjściowa marynarka może naciągnąć zapachem kuchni.
— Cóż za delikatność! Można by pomyśleć, że wychowaliśmy się w różnych miasteczkach.
Weszli do kuchni, w której panował kawalerski bałagan. Brudne naczynia wypełniały zlew. Wszystkie drzwiczki od kredensu były pootwierane. Firanki zżółkły od tytoniowego dymu. Z wiadra na śmieci wystawały gazety. I tylko nowa lodówka wyglądała czyściutko i uroczyście. Z niej właśnie przyjaciel wyjął butelkę czerwonego wina.
— No to opowiadaj o swoich koszmarach.
— Obrażono mnie — mężczyzna westchnął ciężko, jak uwięzione zwierzę.
— Doprawdy? Wiedziałem, że jesteś honorowy, ale o obraźliwość ciebie nie posądzałem — przyjaciel wyłożył na posrebrzaną tacę brunatne gruszki, opłukał ręce i wyszedł z kuchni.
Przyjaciel otworzył lufcik. Do pokoju zaczęło wpełzać lodowate powietrze. Wrócił niebawem. Teraz oprócz podkoszulka miał na sobie spodnie od dresu i skórzane kapcie.
— Zamknij lufcik, bo zmarznę w podkoszulku.
— Włóż koszulę, jeśli ci zimno — mężczyzna założył nogę na nogę i zaczął demonstracyjnie majtać stopą w pstrokatej skarpetce.
— Hej, Pięknotko! Słyszysz mnie? Przynieś mi sweter! — przyjaciel wziął gruszkę z tacy i położył sobie na talerzu.
Do kuchni weszła Pięknotka, zupełnie naga. Bezwstydnie stanęła pośrodku pokoju bez najmniejszej próby przykrycia białego ciała. W jaskrawym świetle przymrużyła oczy jak dziecko i być może dlatego nie wywołała w mężczyźnie żadnych erotycznych podniet. Ogarnęło go jedynie lekkie zdziwienia na widok jej delikatnie zaróżowionych rzepek kolanowych.
— Ofigelio!? — przyjaciel wyrwał z rąk kochanki przyniesione ubranie i zaczął zasłaniać jej sterczące piersi. — Mam gościa, obcego człowieka, a ty tu stoisz bezwstydnie goła. Gdzie twoje poczucie przyzwoitości?
— Zapuściło brodę ze starości! — w głosie Pięknotki pobrzmiewała pijana nutka.
Oburzony przyjaciel wypchnął kochankę za drzwi.
— Wybacz. Ofigelia zazwyczaj zachowuje się przyzwoicie. Spróbuj gruszki. Cudowny smak...
Przyjaciel nie zdążył dokończyć myśli, gdy Pięknotka wróciła.
— Wcale mi nie mówiłeś, że masz wśród swoich znajomych wyperfumowanego lalusia w szachowych skarpetkach. Podoba mi się. Może jest bogaty i płaci, więc się bzykniemy? — Pięknotka spróbowała usiąść na kolanach mężczyzny.
Odsunięto ją delikatnie, niemniej stanowczo.
— Idź precz, bo dostaniesz tacą po buzi. Nie pożałuję nawet gruszek — oburzenie było zdecydowane, ale najwyraźniej nie miał zamiaru bić kobiety.
— Jestem nudystką! Czyżbyś nie wiedział? Nie wierzę... Gdy tylko wchodziłam do twego kawalerskiego barłogu, od razu rozbierałam się do naga. Nigdy się temu nie sprzeciwiałeś. I nie będziesz się oburzać, gdy goła przejdę się przez wojskowe osiedle. Słowa mi nie powiesz. Więc po co teraz te wrzaski i groźby? — Pięknotka wyciągnęła taboret spod stołu i usiadła na nim okrakiem.
— Rzeczywiście, dlaczego miałabyś nie przespacerować się na golasa przed szkołą rakietową? Chłopaki będą mieli radochę. Będą o tobie śnić aż do samej demobilizacji. A ilu z tych młodzieńców wytrzepie ptaka, myśląc o twoich udach?
Chleb został pokrojony w cienkie, prześwięcające się kromki.
— A dlaczego i mnie nie postawisz sprzętu? Jest mi zimno i kielich czerwonego wina nie zaszkodzi — naga podsunęła taboret do stołu.
— Wybacz, kochanie, ale nie wspomniałaś mi, że masz zamiar zostać na kolacji — przyjaciel zaczął kierować rozmowę w nurt codzienności.
— Trudno nazwać kolacją te nocne ogryzki — Pięknotka zrobiła minę, jakby zaproszono ją na królewskie przyjęcie i posadzono w oficynie dla służby.
— Może lepiej pójdę? — żachnął się mężczyzna.
— W żadnym wypadku, przyjaźń ponad wszystko — przyjaciel napełnił trzy kieliszki jasnorubinowym winem gronowym.
— W porządku. Bóg z wami. Rozmawiajcie. Jedzcie gruszki. Bawcie się dobrze. To ja sobie pójdę — Pięknotka podniosła się i kołysząc biodrami opuściła kuchnię.
— Więc co cię gryzie po nocach?
— Nadchodzi taki moment, że świat przesłania się jedynym pragnieniem, by wziąć pistolet, przyłożyć lufę do piersi i strzelić sobie w serce — mężczyzna wychylił kieliszek z rubinowym napojem. — Rozumiesz, zdradzono cię, oszukano, poniżono. I tak postąpiono nie tylko z tobą, ale ze wszystkimi dookoła.
— Niewyraźnie. Dawaj konkret, fakturę, fakty — przyjaciel przepołowił mięsistą gruszkę. Na porcelanowym talerzu utworzyła się niewielka kałuża soku.
— Konkret jest taki: potrzebuję pistoletu.
— Żaden problem, mogę mieć, ale pod jednym warunkiem: zastrzelisz tego, kto cię skrzywdził i oddasz broń — przyjaciel ze smakiem przełknął słodki plasterek.
Stuknęli się, wypili, pomilczeli.
— A co to za Pięknotka była ozdobą wieczoru? — mężczyzna oderwał kawałek przylepki.
— Podkładka z ciała, nic poważnego, niedroga przyjemność dla samotnego mężczyzny. Jeśli masz ochotę spróbować, proszę bardzo. Nareszcie zaczynasz wracać w nurt rzeczy rozumnych, racjonalnych i wiecznych. A nie wyjeżdżasz z pistoletem, sercem, śmiercią i zniewagami. Naprawdę jesteś w stanie zabić? Naprawdę wierzysz w swoje racje na tyle, by zabić?
— Wierzę i zabiję! — przekonywującym tonem powiedział mężczyzna.
— Zabijesz. Dobrze. Kogoś na pewno zastrzelisz. Może siebie albo swego krzywdziciela, a może zupełnie przypadkowego człowieka. Kto za to odpowie? Ty? Nie, ty nie jesteś zdolny odpowiadać za gwałt, bo albo będziesz nieboszczykiem albo zwariujesz, a ciężar odpowiedzialności spadnie na innych: na tego, kto włożył broń do twojej ręki. Otóż to. Nie dam ci pistoletu. Lepiej zapomnijmy o tej nocnej, męskiej rozmowie. Chcesz coś dodać?
— Oczywiście — mężczyzna rozciągnął palcami nabrzmiałe od zmęczenia powieki.
Do kuchni weszła Pięknotka.
— Idę. Już późno. Pora spać — wyglądała bardzo świeżo z mokrymi, gładko zaczesanymi włosami; najwidoczniej wyszła dopiero co spod prysznica. Na zarumienionej buzi nie pozostało ani śladu głupkowatości i pijanej rozwiązłości.
— Nie wychodź na chłód od razu po kąpieli — przyjaciel podniósł się.
— To miło, że się o mnie martwisz. Ale ja mam tylko dwa kroki, wystarczy przebiec podwórze. Czy może już zapomniałeś, gdzie mieszkam? — Pięknotka zapięła szklany guzik na kołnierzyku dyskretnie szarej sukienki.
— Jeśli tak, to na razie. Musimy skończyć rozmowę — przyjaciel usiadł.
Pięknotka bezszelestnie zamknęła drzwi, na których nie było żadnego numeru.
— Nie dostaniesz, szanowny mścicielu, żadnej broni — przyjaciel podniósł kieliszek i zapatrzył się w refleksy ciemnego wina.
— Zobaczymy... Czy sądzisz, że tylko w waszej szkole kradną broń? — Mężczyzna spłukał pytanie dużym haustem.
— Kradną wszędzie. I wszystko. Na przykład moja żona ukradła mi syna. Rozeszliśmy się. Obrzydliśmy sobie nawzajem. Podzieliliśmy majątek bez kłótni. Syna bezapelacyjnie pozostawiła sobie. I co szczególnie boli, nauczyła go nazywać mnie Sąsiadem. Syn nazywa własnego ojca starym Sąsiadem. To boli. Do łez. Czasami rzeczywiście mam ochotę schwycić za jakiegoś gnata i zastrzelić ją. Ale czy zabójstwo coś zmieni? Kto na tym wygra? Nie można zbudować nic trwałego na krwi. Milczysz. Prawidłowo. Mądrze. Nikogo nie zastrzelimy, ani ty, ani ja. Broń jest bezużyteczna. Może jestem złym przyjacielem, ale broni będziesz musiał poszukać w innym miejscu.
Opróżnili butelkę w milczeniu.
Mężczyzna wyszedł, nie spróbowawszy ani jednej pieczonej gruszki. Szedł przez skrzące się, przyprószone szronem podwórze, gdy z drewnianej altanki dobiegł go głos Pięknotki.
— Stój... Czekałam... Zmarzłam.
Mężczyzna wziął ją od razu, na stojąco w altance, pośród pustego podwórza. Zbliżenie trwało krótko, ale jednak oddaliło myśli mężczyzny od samobójstwa.
Jan Maksymiuk
Galeriak
Mężczyzna odwiedził galerię sztuki. Dość długo oglądał obrazy. Wreszcie zatrzymał swój wzrok na obrazie z chabrowym wiankiem.
— Proszę zdjąć ze ściany martwą naturę w błękicie. Wezmę ją na prezent żonie z okazji rocznicy naszego ślubu — powiedział zwiedzający do delikatnego Galeriaka.
— Co za gust — kupującemu przytaknął uważny sprzedawca. — Wśród prezentowanych tu obrazów nie znajdzie się lepszego na prezent dla ukochanej kobiety. Ale proszę się nie spieszyć — Galeriak zrobił tajemniczy wyraz twarzy i ściszył głos. — W moim salonie mam naprawdę znakomite rzeczy. Trzymam je dla prawdziwych znawców elitarnej sztuki. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to zajrzyjmy do mojego gabinetu...
Mężczyzna nie oczekiwał ani takiego zainteresowania, ani tak kompetentnej obsługi, dlatego zmieszał się i zamilkł, nie wiedząc czy zaryzykować obejrzenie tajemnych skarbów, czy też zadowolić się „Wiankiem”, namalowanym może niezbyt oryginalnie, ale z gustem.
— Proszę się nie obawiać, cena obrazu będzie ta sama, a nawet niższa. Moja rola polega nie tylko na sprzedaży, ale także na przekazywaniu najlepszych dzieł sztuki w dobre ręce. Proszę mi zaufać, czasem obrazy schodzą za naprawdę symboliczną cenę...
Przeszli do wąskiego korytarza, a następnie kręconymi schodami zeszli do piwnicy o niskim suficie.
— Trochę ciasno, ale co mam robić, opłata za najem lokalu wprost kosmiczna... Musiałem nawet, ale to między nami, powiększyć nielegalnie piwnicę — Galeriak prowadził kupca przez labirynty stelaży i szaf, pozastawianych najbardziej niewiarygodnymi dziełami sztuki.
Błyszczały tam złote sedesy i srebrne pisuary. Na chińskich wazach siedziały porcelanowe niedźwiedzie o złotych oczach. A w kącie milcząco leżał czterdziestosiedmiometrowy nefrytowy Budda.
— Proszę się nie dziwić. To tylko makiety, nic wartościowego, szkło, farba i papier. Podróby. Moda. Dzień współczesny. Tędy proszę...
Weszli do niewielkiego gabinetu, w którym oprócz stołu z drzewa orzechowego, dwóch foteli i sejfu nic więcej nie zmieściłoby się.
— Proszę się rozgościć — Galeriak zazgrzytał długim kluczem w trzewiach sejfu.
Mężczyzna poczuł się przybity.
Z sejfu wynurzyło się niewielkie płótno w bukowej ramce.
Galeriak wytarł aksamitną szmatką wyimaginowany kurz.
Mężczyzna wziął obraz. Nic szczególnego. W tle stał biały dom z ciemną dachówką. Bardziej lapidarnego pejzażu nie można już sobie wyobrazić.
— No i jak? Spróbuje pan ocenić? A może się nie podoba? — głos Galeriaka miał neutralne zabarwienie, dlatego też kupiec nie ukrywał własnych impresji wrażeń.
— Gustowne, ale nic poza tym.
— Słusznie. Niczego więcej przecież nie trzeba. Gratuluję, pejzaż otrzyma pan za darmo, w prezencie. A za „Wianek” zapłaci pan normalnie.
Mężczyzna wrócił do domu w dobrym humorze.
Chabrowa martwa natura bardzo spodobała się żonie, zdecydowali więc od razu zawiesić obraz na ścianie.
— Lepszego prezentu nie można sobie wyobrazić — żona nieświadomie powtórzyła mężowi słowa Galeriaka.
Rocznicę ślubu świętowali we dwoje, skromnie: z powolnymi tańcami i wytrawnym winem.
Wiele razy opowiadali sobie o tym, jak poznali się na wieczornicy w Akademii Sztuk Pięknych, jak spotykali się po dwa razy dziennie, jak pojechali do wsi Pahost, ażeby szybciej zapisać się w Urzędzie Stanu Cywilnego, jak urządzili wesele bez krewnych i gości, jak tańczyli całą noc, całowali się i kochali. Spać poszli wcześnie w nadziei na długie igraszki i seks, ale szybko nasycili się i usnęli.
Mężczyzna nie pokazał żonie obrazu z białym domem. Zaniósł go do piwnicy, gdy schodził po wino. Tam właśnie, w piwnicy, coś niewyraźnego, nieokreślonego i ciemnego poruszyło się w powietrzu. Mężczyzna zaaferowany wyborem wina nie zwrócił jednak na ten ruch uwagi.
Mąż i żona, odwróciwszy się do siebie plecami, spali. Jej śniła się wieś Pahost, a jemu — czterdziestosiedmiometrowy Budda.
Tymczasem w piwnicy niewidzialne ręce rozwiązały sznurek, którym obwiązany był obraz z domem. W taki sam sposób odwinął się pakowy papier. Okna w namalowanym domku zaświeciły się. Ktoś niewidzialny włączył w nich lampy jaskrawego jak w galerii światła. Zaszumiała woda. Rozeszło się furkotanie, radosne, rześkie, jakby poranne. Zawarczała i ucichła elektryczna golarka. W namalowanym domku doprowadzał się właśnie do kawalerskiego wyglądu nie kto inny, tylko sam Galeriak.
Zamiary miał proste: zdecydował przećwiczyć cudzą żonę. Dlatego opuścił czarujący domek i wspiął się z piwnicy do sypialni. A tam, przytuleni plecami, spokojnie spali mężczyzna i kobieta, którzy uczcili pierwszą rocznicę wspólnego życia.
Po drodze z piwnicy Galeriak całkowicie zmienił swój wygląd: z zadbanego handlowca przekształcił się w rozpasanego rozpustnika.
Pieszczotliwym głaskaniem erogennych miejsc rozbudził kobietę. Ta, rozespana, nie poznała kto ściągnął ją na dywan i położył na brzuch, a następnie wszedł do pochwy. Jednak gdy poczuła ból od uderzeń ogromnego, z pewnością nie należącego do męża, członka, spróbowała się podnieść. Daremnie. Cudze ręce przygniotły ją do podłogi tak, że ani jęknąć, ani zaczerpnąć powietrza nie mogła. Ostatni obraz przerażającej rzeczywistości zgwałconej kobiety był dość ostry. Doczołgawszy się do kabla nocnej lampy, która stała na szafce obok łóżka, z całej siły zań szarpnęła. Masywne urządzenie oświetleniowe runęło na potylicę gwałciciela. Tamten stracił przytomność i znieruchomiał na martwym już ciele kobiety.
Rano mąż znalazł zamordowaną żonę i przestraszył się. Gdy doszedł do siebie, obejrzał miejsce zbrodni i zauważył wielką plamę krwi na dywanie. Ciemna plama rozlała się obok skroni żony, ale na głowie kobiety nie było najmniejszej ranki. Również potłuczona lampa, która spoczywała na dywanie, była utytłana we krwi. Krople błyszczącej krwi mężczyzna znalazł i w korytarzu, i na schodach do piwnicy. W miejscu, gdzie zostawił nieszczęsny obraz z domkiem, leżało jedynie wymięte opakowanie i sznur.
Mężczyzna ubrał się, włożył do kieszeni wielki nóż, który normalnie służył do krojenia chleba i ruszył w kierunku galerii. Drzwi do salonu stały otworem, mężczyzna bez przeszkód wszedł do pomieszczenia. Zstąpił do kryjówki i tam w gabineciku odnalazł Galeriaka, który siedział złożywszy głowę na stole. Na orzechowy blat wyciekła ogromna kałuża krwi. Galeriak był martwy, ale mężczyzna, tak na wszelki wypadek, wbił kuchenny nóż w jego zgarbione plecy.
Aleksander Maksymiuk
Okrak
Nadszedł 25 stycznia. Kończył się najkrótszy dzień roku.
W mieście świętowano Boże Narodzenie życzeniami, prezentami i ucztami. W oknach migotały tęczowymi lampkami noworoczne choinki.
Jak bywa zawsze, w jednym miejscu panowała wesołość, w innym smutek i gorycz. Jedno z okien w tym mieście zamurowała ciemność. W mroku przesiąkniętym zapachem lekarstw umierała młoda suchotnica.
Spróbowała unieść się na łóżku, by łyknąć ostygłej miętowej herbaty, lecz nie zdołała. Na chwilę straciła świadomość.
Przytomiała z trudem i pierwsze, co usłyszała, to był trzask wejściowych drzwi.
Ktoś wielki i niezdarny szurał, tupotał i sapał z wysiłkiem w maleńkim przedpokoju.
Kobieta z trudem odwróciła głowę. Ujrzała cieniutką smugę złocistego światła, leżącą pod drzwiami ciemnej sypialni. Umysł osiągnął kryształową jasność i chora poczuła się jeszcze gorzej. Strach ostatecznie sparaliżował udręczone, wyschnięte, spierzchnięte ciało. Przerażona kobieta spoglądała na jasną szczelinę, nie mogąc oderwać wzroku.
Tymczasem z przedpokoju dobiegł suchy, ostry kaszel. Pokasłując, dudniąc i zachłystując się własną flegmą, do drzwi podchodził nieproszony gość. Poruszyła się klamka. Drzwi otworzyły się. W żółtawym przejściu zarysowała się krępa postać Okraka. Z kobiecej piersi wydobył się żałosny przedśmiertny jęk.
— Nie chryp, nie popiskuj. Zostało ci tyle, co nic. Przyjmij tę ostatnią mękę z moich rąk i pójdź wolna w niebiańską jasność — szeroki, podobny do dębowego pniaka, ciemnolicy Okrak sunął się ku łożu, ledwo przebierając słoniowatymi nogami w mokasynach.
Zimne łzy zaszkliły oczy kobiety.
Okrak wlazł na łóżko, stanął nad pokutnicą na czworakach i zaczął dusić i ściskać udręczone ciało swoimi ciepłymi łapskami.
Wśród skurczy i drgawek ciała dusza opuściła kobietę. Twarz nieboszczki upodobniła się do woskowej maski. Na zaciśniętych wargach skamieniała cała zgroza spotkania z Okrakiem.
Mirosława Łuksza
Wampir
W teatrze opadła kurtyna. Zakończyło się przedstawienie „Królewny Śnieżki”. Aktorzy przebrali się i zgromadzili w bufecie, aby wypić za ostatni spektakl w1995 roku. Balowali hałaśliwie, jak banda leśnych oprychów w jaskini. Ciągnęło się to długo. Rozchodzili się dopiero po północy. Gdy wreszcie wszyscy wyszli z bufetu i pożegnali się, w teatralnym parku pozostał tylko jeden Aktor. Zresztą, w państwowym teatrze im. Janki Kupały, który stoi naprzeciwko pałacu prezydenta, tylko on był Aktorem, a nie tekturowym pajacem, jak pozostali komedianci. Przez chwilę Aktor stał na oblodzonych schodach przed wejściem służbowym, a potem ruszył do ubikacji publicznej. Tam mianowicie kupił wódkę u Ustępnika. Z butelką w kieszeni ruszył do swojej kawalerki.
Na Kalwaryjskim Cmentarzu panowała cisza i spokój. Nieboszczycy odpoczywali w złocistym piasku pod srebrnymi zaspami. Na bazaltowych krzyżach lśniła księżycowa poświata. W czerwonej kaplicy, w kamiennej trumnie wyczekiwał swego czasu krwiopijczy Wampir. Jego oczy były szeroko otwarte i patrzyły w bezgraniczną ciemność. Jego usta miały świeży różowy odcień od wypitej ludzkiej krwi. Na długich palcach połyskiwały ostre zakrzywione paznokcie. Wampir był gotów do wyjścia. Gdy tylko chmurka przesłoniła księżyc, odsunął wieko trumny i powstał.
Nieobecności Aktora na balu noworocznym nikt nie zauważył. Aktorzy lalkowi sądzili, że pojechał do rodzimego miasteczka na przerwę świąteczną. Zaczęto go poszukiwać dopiero w połowie stycznia, w przeddzień kolejnego przedstawienia „Królewny Śnieżki”. Grał bowiem aż trzy role: głównego trolla samego Diabła, leśnego rozbójnika i starą czarownicę, która miała cudowny ogród z wiecznie kwitnącymi kwiatami. Dyrektor teatru zaniepokoił się, miał złe przeczucia i zawiadomił milicję. Milicja włamała się do kawalerskiego mieszkania. Obnażony trup Aktora leżał na rozłożonej kanapie. Pełne ciało straszliwie się wzdęło i poczerniało. Na skórze utworzyło się mnóstwo pęcherzy, jak po oparzeniu. Większe z nich popękały, sącząc żółtą, tłustą ropę. Zadarty podbródek pokrywał dwutygodniowy zarost. Na prześcieradłach, stole i podłodze, w całym mieszkaniu ciemniały plamy przyschniętej krwi. Milicjanci rozpoczęli śledztwo.
W kręgach teatralnych zaczęły krążyć słuchy, plotki, wersje i przypuszczenia. Zastępca dyrektora powiedział, że nieboszczyk miał związane ręce, zakneblowane usta, zalepione taśmą klejącą oczy, gwoździe w uszach i szpilki pod paznokciami. Aktorzy lalkowi płci męskiej mówili między sobą, że Aktora zamęczono palnikiem gazowym. A aktorki szeptały o rozgrzanej do czerwoności lutownicy, którą wpychano we wszystkie otwory. Choreograf zapewniał łatwowiernych, że Aktora zabili białoruscy ekstremiści za odmowę pomocy w akcjach terrorystycznych. Kontrolerki biletów wysunęły hipotezę, że nieszczęśnika zamordował kochanek homoseksualista za zdradę, ponieważ ostatnio Aktor okazywał sympatię bufetowej w teatrze. O skłonnościach homoseksualnych wspominał także krytyk teatralny, ale jego zdaniem zabójstwa dokonała wampirzyca, o czym świadczyły plamy krwi w całym mieszkaniu. Kierownik literacki był przekonany, że Aktora obrabowali i zamordowali bandyci. Zaś milicjanci uporczywie trzymali się wersji wylewu krwi do mózgu. W opinii ekspertów sądowych w organizmie denata znajdowała się niebezpiecznie duża ilość alkoholu, o czym świadczyła niedopita butelka wódki i tylko jeden kieliszek znaleziony na miejscu zdarzenia. Opinii i przypuszczeń było moc.
Podczas pogrzebu lalkarki spróbowały podnieść wieko trumny z ciałem Aktora. Milicja nie pozwoliła otworzyć trumny i zapewniła obecnych, że za czarną krepą i sosnowymi deskami pozostały tylko resztki nietrwałego ciała, które od dawna opuściła twórcza dusza.
Wampir czekał na Aktora w kawalerce, zaczaiwszy się w ubikacji. Przez dziurkę od klucza obserwował, jak ów rozkłada kanapę, pije wódkę, rozbiera się. Wampir postanowił wyssać krew Aktora już dawno temu, w czasach, gdy śledził swego śmiertelnego wroga — krytyka teatralnego, który publicznie znieważał wampirzy ród, nazywając ich brudasami. Podczas polowania na krytyka, wzrok Wampira padł i na szyję Aktora. Wbił w tę szyję swoje kły, gdy pijany Aktor usiłował zasnąć. Ale przy pierwszej próbie Wampirowi nie udało się napić białoruskiej krwi. Aktor zerwał się, odrzucił od siebie Wampira i usiłował uciec. Krew świstała z przegryzionej arterii. Siły opuściły Aktora błyskawicznie. Wampir zaciągnął ofiarę na kanapę i dotknął piersi Aktora nabrzmiałymi od częstego ssania ustami.
Ostry jak żądło żmii język Wampira wszedł między żebra i przebił ludzkie serce. Wyssawszy krew do ostatniej kropli, Wampir umiejętnie pokrył charakteryzacją niewielkie ranki na szyi i pod lewym sutkiem.
Aktora pochowano w złocistym piasku niedaleko od neogotyckiej kaplicy, miejsca dziennego odpoczynku Wampira.
Jan Maksymiuk
Nafciarz
Przy szosie Mińsk — Mozyrz stał mężczyzna w ciemnych okularach. Machnął ręką przed autobusem zakładowym, na boku którego widniał napis „Teatr Mody”. Autobus zatrzymał się.
— Jedziecie na występ? — mężczyzna usadowił się na obrotowym fotelu obok drzwi.
— Jedziemy do mozyrskiego kombinatu petrochemicznego — odparła modelka w lisiurze.
— Tyle piękności i wszystkie do kombinatu?
— A co w tym dziwnego? — modelka wzruszyła ramionami.
Na twarzy pasażera zakwitł uśmiech:
— Was chyba nikt nie uprzedził, co się przydarza młodym dziewczynom w kombinacie?
— Wszystko co złe już mi się przydarzyło — odcięła piękność w futrze.
— Pani się myli! Mozyrskie koszmary przydarzają się tylko w Mozyrzu.
Modelka z niedowierzaniem wymieniła spojrzenia z kierowcą. Tymczasem pasażer ciągnął dalej:
— Na budowie kombinatu pracowała magazynierka. Urodziła dzieciaka. O ojcu chłopczyka nikt niczego dokładnie nie wiedział. Mówili różnie: że Żyd, że Cygan, że Czeczeniec... Plotkom nie było końca, obgadywali i obgadywali. Lekarze na porodówce żadnych anomalii i odchyłek u bękarta nie stwierdzili i położnicę wypisano. Magazynierka wróciła do internatu. I wówczas sąsiedzi zaczęli się skarżyć, że niby nocami z pokoju młodej matki rozlegają się nieludzkie krzyki. Magazynierka milczała albo przekonywała, że tak płaczą zwyczajne dzieci. A po miesiącu cichcem wyjechała. Gdy komendant internatu uświadomił sobie, że samotna matka uciekła i nie wróci, wyłamano drzwi i z przerażeniem stwierdzono, że wszystkie meble, podłoga, i nawet listwy przypodłogowe były pogryzione, jakby tam przez cały tydzień szalała zgraja bobrów. Wówczas nikt nawet nie pomyślał o małym bękarcie. A magazynierka, uciekając z Mozyrza, zostawiła tego potwornego dzieciaka na śmietniku, gdyż tydzień po urodzeniu u chłopczyka wyrosły szczurze zęby. Dziecko gryzło wszystko, doszczętnie. Młoda matka początkowo związywała chłopczyka brezentowymi lejcami, ale lejce te wystarczały na godzinę. Kobieta wpadła więc na pomysł przymocowania go do kaloryfera przy pomocy psiego łańcucha; wówczas to sąsiedzi słyszeli nieludzki skowyt. Matka przywiązywała syna, bo bała się, aby nie zagryzł jej nocą. A gdy zrozumiała, że niebawem i łańcuch nie pomoże, wsadziła bękarta do worka, zaniosła na śmietnik, wrzuciła do kontenera i zamknęła. Potem zabrała z internatu manele i wyjechała.
— A na śmietniku z tego bachora wyrósł potwór, którego mozyrzanie nazwali Nafciarzem, bo bękart lubił przechadzać się wokół kombinatu petrochemicznego. Teraz Nafciarz czyha na samotne kobiety. Nieraz próbowano schwytać tego potwora, ale nic nie wychodziło; Nafciarz, jak mara, był nieuchwytny. Pewnego razu... — mężczyzna w ciemnych okularach przerwał opowieść, prosząc kierowcę, aby się zatrzymał.
Gdy gaduła wysiadł, modelka w lisiurze orzekła:
— Prowincjonalne bujdy, blaga.
— Ale ciekawe — zaoponował młody kierowca.
Po zakończeniu pokazów na miejskim festynie zmęczone modelki z Teatru Mody zatrzymały się w hotelu „Prypiać”. Piękność w lisiurze zajęła jednoosobowy pokój. Gdy po zmyciu scenicznego makijażu spojrzała w lustro, zobaczyła za swoimi plecami potwora o czarnej twarzy. Modelka poczuła trujący zapach benzyny.
— Niepra-a-awda! — piękność odwróciła się od lustra, w którym odbijała się ciemna, oblana naftą twarz.
— Pr-r-rawda! — zawarczał Nafciarz.
Przerażona modelka próbowała uciekać, ale ręka Nafciarza w gumowej rękawicy chwyciła ją za gardło.
— Nie lubię gwałcić umarlaków! — ręce w rękawicach zerwały z kobiety ubranie. W oczach bezsilnej modelki pojawiła się zgroza.
— Zaprzyj się rękoma o ścianę!
Kobieta poddała się. Członek trafił do pochwy. Nafciarz zaszamotał się, kobieta zamknęła oczy, zagryzła dolną wargę i zasapała.
Ani ofiara, ani gwałciciel nie usłyszeli, jak do pokoju wszedł młody kierowca z butelką szampana w ręku.
Uderzenie butelką w szyję zwaliło Nafciarza na podłogę. Kobieta osunęła się po ścianie, pod lampkę nocną.
— Czyżbym zabił? — kierowca włożył szampana do umywalki i odkręcił wodę. Zgwałcona modelka otuliła się w prześcieradło.
— Co zrobimy z trupem?
Kierowca nalał wody do szklanki i chlusnął w twarz Nafciarza. Ten otworzył oczy i usiłował wstać, ale nie mógł.
— Leżeć! — nakazał kierowca. — Nie od razu ciebie rozpoznałem przez tę czarną, wymazaną naftą twarz. To ty straszyłeś dziewczyny mozyrskim Nafciarzem w moim autobusie?
— Ja-a-a — gwałciciel usiadł.
— Pre-e-ecz! — zawyła modelka. — Precz! Od was obydwu cuchnie benzyną.
Szampana wypiła sama.
Aleksander Wierzbicki
Smrodliwiec Najmniejszy
Smrodliwce obrażają się, gdy ktoś nazywa ich Śmierdzielami. Smrodliwce zawsze wyjaśniają różnicę pomiędzy śmierdzącym a smrodliwym. Według Smrodliwców ich nazwisko pochodzi od smrodziczki czarnej, a nie od smrodu. Uprzejmi ludzie od razu na takie wyjaśnienia przystają, a dowcipnisie przepraszają, myśląc jednak przy tym: „Smrodziczka właśnie dlatego jest smrodziczką, że śmierdzi!”
W mińskiej rodzinie Smrodliwców pierwszego września miało odbyć się święto. Smrodliwiec Najmniejszy szedł do pierwszej klasy. Matka Smrodliwcowa na świąteczne śniadanie podała wędzonego śledzia. Pokrzepiwszy się śledziami z mlekiem, Smrodliwiec Starszy i Smrodliwiec Najmniejszy poszli na szkolne podwórko, gdzie odbywał się apel poświęcony zdobywaniu wiedzy.
Po uroczystości Smrodliwiec Starszy wrócił do domu, a Smrodliwiec Najmniejszy udał się na pierwszą lekcję.
Nauczycielka usadowiła Smrodliwca w pierwszej ławce, bo miał słaby wzrok i nosił okulary.
Smrodliwiec siedział przy stole nauczycielskim i po cichutku psuł powietrze gazami, które powstawały w wyniku buszowania śledzi w skwaśniałym mleku. Nauczycielka, gdy tylko poczuła zepsuty zapach, ogłosiła: „Jeżeli ktoś chce do ubikacji, niech się nie wstydzi i wyjdzie”. Smrodliwiec nie odważył się wstać i wyjść, bo wtedy cała klasa dowiedziałaby się, kto wypuszczał gazy. Siedział i cierpiał, a niepohamowane śledzie rozpoczęły prawdziwą rewolucję i, nie zważając na opór, wyśliznęły się z żołądka do portek razem ze zrudziałym mlekiem. Nauczycielka rozkazała, aby Smrodliwiec Najmniejszy opuścił szkołę. Święto wiedzy zepsuło się zupełnie.
Smrodliwiec ojciec długo pocieszał syna opowieściami o bohaterskiej twierdzy brzeskiej, którą to bronił długo i zaciekle, chowając się przed wrogiem w końskim łajnie. Opowieści uspokoiły Smrodliwca Najmniejszego na tyle, że usnął.
Przyśniła mu się pierwsza nauczycielka, która machała w powietrzu palcem wskazującym i powtarzała: „Wędzonych śledzi mlekiem popijać nie wolno!”
Aleksander Maksymiuk
Oszust
Oszust przypętał się do stolicy z mieściny zwanej Ściapancami. Jego życie sprowadzało się do tego, że codziennie zalewał swoje świńskie oczka wódą i oszukiwał kogo się tylko dało. Z wolna Oszust obrósł w pijackie znajomości, wśród których był minister spraw zagranicznych, rektor konserwatorium, literat z tytułem pisarza narodowego i artysta grafik. W związku z tym ostatnim zaczęły się kłopoty Oszusta.
Wykorzystując znajomość z ministrem, Oszust obiecał pięciu chłopakom z przeszłością, że załatwi im w paszportach wizy z prawem wielokrotnego przekraczania granicy, aby mogli sobie jeździć po całym Bożym świecie. Chłopaki bulnęli forsę, a Oszust zamiast do ministra poszedł do artysty grafika, który namalował zamówione pieczątki. Nacięci kryminaliści pojechali do Polski. Tam skonfiskowano im paszporty z fałszywymi wizami i obiecano następnym razem posadzić do kicia za podrabianie dokumentów. Kryminaliści wrócili do Mińska, odnaleźli Oszusta i zażądali rekompensaty finansowej. Oszust pobiegł w te pędy do artysty grafika. Ów posłał go na trzy rosyjskie litery, dał nogę z domu i przywarował. Ale przed przyczajką zwrócił mu, zarobione za usługę graficzną, pięćdziesiąt dolców. Oszust został ze swoim problemem sam na sam, bowiem i minister, i rektor, i pozostali kompani nie zechcieli więcej podtrzymywać znajomości z aferzystą o świńskich oczkach. Co znaczy, że Oszust nie mógł znaleźć wymaganych pieniędzy. Chłopakom szybko przejadło się słuchać jego wykrętów, więc wzięli Oszusta i zawieźli do opuszczonej fabryki, gdzie spuścili mu portki i wstawili w dupę lutownicę. I dodatkowo obiecali: jeśli nie znajdzie pieniędzy, to włączą ją do gniazdka.
Dupa to rzecz wartościowa, szczególnie swoja. Oszust odczuł to na własnej skórze, w rezultacie czego śmignął do rodzonego brata. Starszy brat przywlókł się do Mińska wcześniej od Oszusta i po cichu fagasował w telewizji. Jakie takie oszczędności zgromadził, ale pieniędzy dać odmawiał dopóki brat nie pokazał mu naderwanej lutownicą dupy. Cwany redaktorek zgodził się zapłacić dwa i pół tysiąca dolarów, ale tylko kryminalistom z ręki do ręki. Chłopaki nie kazali mu długo czekać i przysłali kuriera, który wziął forsę.
Wieczorem znowu wesoły Oszust balował w restauracji z ministrem spraw zagranicznych oraz opowiadał o skąpym bracie i hojnych kryminalistach, którzy odpalili mu trzysta dolców jako honorarium.
Po tej przygodzie w stolicy zaczęły chodzić słuchy o śmierdzącym postępowaniu Oszusta. Stopniowo odwrócili się od niego znajomi. Oszust został sam jak palec. Nawet brat nie wpuszcza go za swój próg. Jedyne, co pozostało niezmiennym w jego życiu, to codzienne zalewanie świńskich oczek wódą.
Jan Maksymiuk
Ślepiec
Jego siostrę mieli wszyscy. Bez żenady prosili go o wyjście z pokoju, a gdy tylko zamykały się drzwi, siostra klękała i rozpinała rozporek męskich spodni. Ślepiec nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Zapewne cieszył się, że ma ładną siostrę, podobającą się mężczyznom i wzbudzającą ich pożądanie. A może się mylę? Jedno jest pewne: Ślepiec nie ingerował w życie swojej ukochanej starszej siostry. Zaniepokoił się tylko raz, gdy pojechała z kolejnym rozporkiem do Rygi. Zamknęła się w hotelowym pokoju i podcięła żyły sobie i kochankowi. Umrzeć nie dała im stara sprzątaczka Łotyszka. Zastukała do drzwi, a gdy kochankowie samobójcy nie otworzyli, zawołała odźwiernych... Owo zdarzenie Ślepiec mocno przeżył. Napisał nawet libretto opery o romantycznych kochankach, którzy popełnili samobójstwo na opuszczonym stadionie. W scenie finałowej na zgięte, nieruchome postacie sypie śnieg. Wszystkim spodobał się finał — ona i on, martwi, siedzą objęci w ogromnej muszli stadionu, a z góry cicho sypie diamentowy śnieg. Ślepca chwalono, zachęcano do pisania i obłapiano jego żonę. Przyjęło się dmuchać jego kobiety. Gdy siostra trafiła do szpitala psychiatrycznego, wszyscy zaczęli łazić pod spódnicę żony. A żona za bardzo nie protestowała. Należała do chętnych. Lubiła się pieprzyć. Pewnego razu robiła to z barmanem Abchazem na plaży w Picundzie. Poszła za bambusowy parawan, zdjęła majtki i oparła się dłońmi o kolana. Abchaz wziął ją od tyłu. A Ślepiec leżał na plaży i czytał polski kryminał. Książkę trzymał przy samym nosie, bo miał bardzo słabe oczy. Żył w wiecznym półmroku. Wszyscy to wykorzystywali i kusili jego kobiety. Ślepiec nie złościł się, ani nie był zazdrosny. Przyczyną była nieprawidłowa, wyciągnięta jak dynia czaszka. Kiedy Ślepiec się rodził, w żaden sposób nie mógł wyleźć na Boży świat. Akuszerzy pomagali, ciągnąc obcęgami za głowę i troszeczkę zgnietli czaszkę. Ale opamiętali się na czas, otworzyli matce brzuch cesarskim cięciem i wyjęli uszkodzone dziecko. Ślepiec ma trzydzieści osiem lat, nosi okulary, pielęgnuje rzadkie i długie włosy na zdeformowanej czaszce. Lubi rum „Bacardi” i nie złości się na tych, którzy zaspokajają erotyczne żądze siostry i żony.
Wszyscy mi mówią: powinieneś powiedzieć Ślepcowi o jego kobietach, prowadzisz z nim interesy i jesteś w końcu jego przyjacielem. A cóż ja mogę powiedzieć ślepemu, skoro sam kładłem się do łóżka z jego żoną i siostrą jednocześnie?
Mikołaj Wawrzeniuk
Turystka
Pociąg szarpnął, szczęknął złączami, zatrzymał się.
— Zaraz zaczną się nieprzyjemności — w głosie długobrodego staruszka dźwięczała dezaprobata.
— Niech się pan nie denerwuje — Turystka próbowała uspokoić sąsiada z przedziału.
— Nie o siebie, tylko o panią się niepokoję, urocza damo. Cóż oni mnie, staremu, zrobią? Nic. Jadę na pogrzeb brata, do Hajnówki. Wiozę bialutką koszulę i butelkę wódki: żeby brata w nowej bieliźnie w ostatnią drogę wyprawić i żeby na stypie do kieliszka czystej nalać, kieliszek przykryć kromką i łzę uronić. Mogą, oczywiście, wódkę i koszulę zabrać, kary boskiej na celników nie ma. Ale więcej ze mnie nie wezmą. A pani jest piękna i młoda, na panią znajdą inny sposób — w słowach współczucia staruszka nie wyczuwało się ciepła.
Turystkę w czystym przedziale pociągu Moskwa — Warszawa ogarnęło obrzydzenie.
— Ja, tak jak i pan, niczego nie mam. Jadę na wykłady do licealistów w Bielsku. Dziesięć wykładów na temat literatury współczesnej. W walizce oprócz konspektów i podręczników nie wiozę niczego. A używana odzież, jak myślę, nie zainteresuje pograniczników.
Siwobrody staruszek otworzył usta w metalozębnym uśmiechu.
— Trudno powiedzieć, jak spojrzą na ciuchy... — staruszek odkręcił błyszczącą nakrywkę chińskiego termosu i nalał do szklanki gęstego napoju.
— Napije się pani ze mną herbaty?
— Dziękuję, ani kawy, ani herbaty nie używam. Żołądek. Nerwy. Chcę żyć długo...
— Proponuję z grzeczności...
Drzwi przedziału zatrzęsły się od stanowczego pukania. Turystka chciała je otworzyć, lecz nie zdążyła. Odjechały same i w progu stanął pogranicznik w zielonym mundurze.
— Kontrola dokumentów! — odezwał się surowo.
Siwobrody sprytnie wyciągnął z kieszeni paszport.
Pogranicznik z profesjonalnym zainteresowaniem patrzył na zdjęcie.
— Pani dokumenty! — wielka dłoń popłynęła w stronę Turystki.
— Czy pieniądze i kosztowności zapisała pani w deklaracji dokładnie? — głos pogranicznika był suchy jak piasek na drodze.
— Dokładnie — Turystka starała się nadać swojej wypowiedzi ton spokojnej uprzejmości.
— Narkotyków, broni, antyków w pani bagażu nie ma? — pogranicznik zaczął złowieszczo przyglądać się białym kolanom Turystki.
— Nie ma — głos Turystki zadrżał.
— A dlaczego pani się zdenerwowała?
— Ot, tak sobie.
— Może pani coś przemyca, a wygląd prowincjonalnej nauczycielki to maskarada? — zaczął czepiać się Turystki pogranicznik.
— Jestem prawdziwą nauczycielką!
— Zaraz zobaczymy. Proszę nie wychodzić z przedziału.
Pogranicznik zniknął. Turystka wyjęła z torebki pojemnik po środkach uspokajających i połknęła dwie kuleczki. Nie pytając, nalała sobie herbaty i wypiła parę wielkich łyków.
— Niech pani tak nie przeżywa, niczego nie zrobią — zdenerwowanie Turystki udzieliło się staruszkowi.
— Nie-e-e... Serce podpowiada, że zrobią...
Po chwili pogranicznik wrócił z celnikiem, kazali Turystce wziąć rzeczy i pójść z nimi.
Celnik kroczył na przedzie, za nim opuściwszy głowę dreptała Turystka, ostatni szedł pogranicznik.
W wielkim budynku grodzieńskiego dworca kolejowego był maleńki pokoik, gdzie przeszukiwano podejrzanych podróżnych.
W tym to pokoiku bez okien znalazła się Turystka. Oprócz stołu, krzesła i wąskiego tapczanu na niskich nóżkach niczego więcej tu nie było. Nie zmieściłoby się.
Celnik usiadł na krześle. Pogranicznik przysiadł na stole. Turystka nadal stała pod gołą żarówką, zwisającą na białym drucie z wysokiego sufitu.
— Proponujemy dobrowolnie i bez przymusu oddać niezadeklarowane przedmioty! — błękitnooki celnik bez mrugnięcia patrzył na Turystkę.
— Nie mam takich rzeczy — dolny płatek prawego ucha Turystki nagle wybuchnął czerwienią.
— Dobrze, zapiszemy do protokołu, że pani nie zgodziła się dobrowolnie oddać kontrabandy. Rewizję możemy przeprowadzić sami, możemy też zaprosić lekarkę, tylko w tym wypadku wam, obywatelko... — pogranicznik zrobił pauzę, spojrzał w paszport i przeczytał nazwisko Turystki — trzeba będzie się tu zatrzymać na sześć godzin. Teraz jest noc, a lekarka zjawi się o ósmej. Proszę wybierać...
— Szukajcie — Turystka spojrzała w sufit, jakby tam był ratunek.
— Proszę otworzyć walizkę i rozłożyć rzeczy na stole — pogranicznik przesiadł się na tapczan.
Turystka odemknęła walizkę. Pogranicznik zaczął przeglądać podręczniki...
— Lubimy czytać? Pochwalam.
— Jestem nauczycielką literatury.
— Literatura ojczysta, język ojczysty, patriotyzm, naród, tradycja — pogranicznik starannie obmacywał każdy szew walizy. — Od tego, mianowicie, zaczyna się terroryzm. Na początku pozwalają wydrukować słowniczek, potem książeczkę z wierszami, potem autonomia kulturalna, a za nią państwowość, niezależność. A jeżeli coś nie tak, wtedy terror, krew, śmierć. Może się mylę, pani Turystko?
— Przeszukujecie rzeczy i jednocześnie rewidujecie świadomość?
— Ciekawa odpowiedź, ale w rzeczach niczego kryminalnego nie znaleźliśmy. Dlatego trzeba będzie spakować je do walizy i postawić w kąt — pogranicznik zaczął ssać koniuszek długopisu, którym tylko co grzebał w cudzych majtkach.
Walizę odstawiono w kąt.
— Proszę zdjąć buty — w oczach celnika malowało się chłodne wyrachowanie.
— Przepraszam...
— Nie trzeba przepraszać, to nasza praca — pogranicznik zajrzał do adidasa.
— A teraz proszę zdjąć całą garderobę i rozłożyć ją na tapczanie.
Turystka odwróciła się plecami do obu mężczyzn i rozebrała się do naga. Rozłożywszy ubranie i bieliznę odeszła w kąt, do walizy. Żeby zagłuszyć wstyd, zamknęła oczy.
Mężczyźni starannie obmacali każdy kawałek damskich ciuchów, jednak niczego nie znaleźli.
— Będzie pani musiała stanąć twarzą do ściany, ręce założyć na potylicę i jak najszerzej rozstawić nogi — spokojnie poinformował celnik. — Mamy przyrząd, który rejestruje obce ciała w żywym organizmie. Oto on...
Turystka odwróciła się i ujrzała niewielką, trochę dłuższą od długopisu czarną laskę zakończoną żaróweczką.
— Gdy żaróweczka zapali się lub rozlegnie się sygnał dźwiękowy, oznaczać to będzie, że w pani organizmie znajduje się obce ciało. Wtedy będziemy zmuszeni przeprowadzić badania medyczne.
Pogranicznik przesunął laskę od kolana Turystki do jej pochwy. Żaróweczka zapaliła się i spod niej rozległo się jakieś mysie popiskiwanie. Z powodu owych popiskiwań celnik zmusił Turystkę, by zgięła się we troje, a sam nałożywszy gumowe rękawice kontynuował poszukiwania kontrabandy w pochwie i odbytnicy. Obce ciała nie znalazły się nawet w najintymniejszych zakamarkach kobiety. Zarumienieni urzędnicy państwowi pozwolili Turystce się ubrać. Kobieta nie płakała, ale żegnając się z celnikiem i pogranicznikiem spojrzała na nich z wysoka, dumnie i z pogardą.
Wróciwszy do wagonu Turystka poprosiła konduktorkę o umieszczenie jej w innym przedziale, ponieważ nie mogła patrzeć na długobrodego staruszka proroka.
W warszawskim hotelu Turystka przesiedziała ponad dobę, czekając póki nie wyjdą z niej ołowiane kulki, które połknęła na granicy. W owych kulkach były dwa jednokaratowe diamenty. Za ich przewiezienie Turystka otrzymała zasłużenie miesiąc komfortowego wypoczynku nad Bałtykiem.
Witalis Łuba
Windownik — 2
Zechciało się kobiecie na własnym ciele zasmakować gwałtu. Już parę miesięcy po mieście chodziła fama, że w windach ktoś gwałci. Kobieta umyśliła więc sobie chodzić nocą po osiedlach i jeździć windami.
Szukała grozy i znalazła ją.
Windownik, znalazłszy się obok ofiary, zamierzał nastraszyć ją swoim dudniącym głosem, przerazić ją wielgachnymi łapskami o paznokciach czarnych jak u mechanika, trochę ją pomęczyć, no a potem gwałcić ją językiem, zębami i członkiem. Nie planował żadnych innych okrutnych czynności w malusieńkiej, gładko wygolonej i wypachnionej głowie.
Ale ofiara na pierwsze poczynania Windownika odpowiedziała radosną zgodą:
— No już! Gwałć! Katuj!
Kobieta pragnęła, by Windownik dręczył ją i penetrował jej ciało rękami, fallusem, językiem.
Windownika rozwścieczyło zachowanie rozpustnicy. Zaczął ją dusić swymi łapami z połamanymi paznokciami. Kobieta stawiała opór, biła obcasami o ściany i rozwaliła deskę rozdzielczą. Winda ugrzęzła między piętrami. Mieszkańcy usłyszeli jęki i odgłosy szamotaniny. Na miejsce błyskawicznie przybyła wezwana ekipa milicyjna.
Na podłodze wybebeszonej windy siedziała kobieta ze skręconą szyją. Gwałciciel zniknął. Spłaszczył się jak kartka papieru i ukrył za instrukcją informującą, jak należy korzystać z najbardziej popularnego środka komunikacji społecznej, to znaczy, windy.
Mirosława Łuksza
Ryzykant
W kotłowni napalono tak, że można było siekierę w powietrzu zawiesić. Na zaśmieconym stoliku, między Ryzykantem a jego bratem stała niedopita flacha. Niedzielni kumple patrzyli sobie w brutalne oczy i dywagowali.
— Obrabiamy bank?
— Obrabiamy — przytaknął bratu Ryzykant.
— W Baranowiczach?
— A gdzie indziej możemy zgarnąć kasę, jak nie w Baranowiczach?
— Świadków sprzątamy?
— Żadnych świadków!
— A dzieci?
— Jakie tam dzieci w banku?
— A jak ktoś przyjdzie z dzieciakiem? Trzeba teraz zadecydować — załatwiamy bachorów czy zostawiamy przy życiu?
— Masz zamiar zostawić?
— Podniosą wrzask.
— Kropnąć w pysk i zamkną się na amen.
Podchmieliwszy się poniedziałkowym piwkiem bracia zajrzeli do BELARUS BANK-u. Ryzykant próbował przekonać kasjerkę, aby wydała pieniądze po dobroci. Kobieta krzyknęła i bez zmysłów osunęła się z krzesła. Na jej krzyk wyskoczył strażnik i wystrzelił w pierś Ryzykanta. Brat zranionego rzucił się na strażnika i sam dostał kulkę w przegrodę nosową.
— Załatwieni? — kasjerka podniosła się z szachownicy podłogi i obciągnęła spódnicę na opasłych biodrach.
— Gotowi — strażnik dmuchnął w zakopconą lufę.
Zakopcony otwór odpowiedział mu ciężkim gwizdnięciem, jak gdyby strażnik dmuchnął do niedopitej butelki.
— Obaj? — masywna kasjerka z niedowierzaniem spojrzała na skurczone ciało Ryzykanta i zadysponowała: — Sprawdź tętno na szyi tego skurczonego.
Strażnik łagodnie, jak lekarz, pochylił się nad ciałem i dostał sztyletem w grdykę. Stalowe ostrze przebiło spasione gardło i wbiło się w kręgi szyjne. Strażnik zacharczał i chwycił niepewnymi palcami polerowaną rękojeść sztyletu. Ale wyciągnąć go nie dał rady, zwalił się na podłogę, zadrgał, zesztywniał i od razu stał się nienaturalnie wielki, jak wszyscy umarlacy.
Ryzykant spróbował unieść się na łokciach, ale energia życiowa opuściła go razem z krwią, która przez usta chlusnęła na czarno-białą podłogę.
— Coście narobili?! — jęknęła kasjerka i wysmarkawszy się w różową chusteczkę wyszeptała: — Jak dzieci.
Poniedziałek w Baranowiczach okazał się feralny, jak zwykle.
Aleksander Wierzbicki