Dzień był przejrzysty, z lekką mgiełką, czas babiego lata, gdy zasiedliśmy na otwartym tarasie „Bocianów”, dla postronnego oka zapewne wyglądaliśmy na parę starych przyjaciół, którzy postanowili poświęcić swój wolny wieczór mołdawskiemu cabernetowi. W rzeczywistości byliśmy zaledwie znajomymi, a i ta nasza znajomość miała swoisty posmak, bowiem jeden z nas niegdyś utrzymywał intymne stosunki z żoną drugiego, a ten drugi okrutnie ją zamordował.
Trzeba oczywiście sprecyzować, że nie wydarzyło się to wczoraj czy tydzień temu, a trzy lata po moim pierwszym spotkaniu z Liną w jakimś dusznym, letnim mieszkaniu z zakurzonymi zasłonami i rozczarowało mnie, a najprawdopodobniej także i ją, dlatego też nigdy się nie powtórzyło.
Siarhiej zabił Linę za długi, pijacki romans z innym mężczyzną, który nazajutrz po zabójstwie zamknął swoje mieszkanie na klucz i na zawsze zniknął z miasta. Matka Liny wystąpiła w sądzie w obronie zabójcy i poprosiła o zmniejszenie wymiaru kary.
W owych czasach Siarhiej grywał na gitarze w zespole restauracyjnym. Patrzyłem na jego długie palce i w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, jak się zaciskały na gardle Liny, jak uderzały jej głową o brzeg wanny, a potem topiły tę głowę w gorącej wodzie.
Wrócił dopiero wczoraj, a ja byłem pierwszą napotkaną osobą z tamtej części jego życia, która zakończyła się w łazience. Wpadliśmy na siebie koło kiosku z gazetami naprzeciwko „Bocianów” i, co dziwniejsze, mimo upływu pięciu lat i krótkiego, szpakowatego jeżyka, rozpoznałem go natychmiast i bez wahania zgodziłem się posiedzieć z nim w kawiarni. Rzecz jasna, kierowała mną przede wszystkim zawodowa ciekawość, ale, oprócz tego, poczułem coś bardziej istotnego, nie dającego się określić od razu.
Pierwszą butelkę opróżniliśmy w milczeniu. Na dole, za balustradą, raz po raz dzwoniły przejeżdżające tramwaje, a wrzaskliwa bufetowa na przystanku handlowała piwem z beczki. Beczka była żółta, jak liście na brzozach wzdłuż torów tramwajowych, a na jej boku jakiś mądrala starannie wymalował błękitną farbą napis „Piwo”.
Popijałem wino i rozmyślałem, co też może dziać się w duszy normalnego, czterdziestoletniego mężczyzny, który kiedyś wypił butelkę wódki, zabił żonę i odsiedział za to pięć lat. Te rozmyślania do niczego mnie nie doprowadziły.
Siarhiej zawołał kelnerkę i zamówił jeszcze jedną butelkę. Kilka kropli wina rozlało się na białym obrusie, lecz nie wywołało to u mnie żadnych ryzykownych skojarzeń. Pomyślałem, że w odróżnieniu od Siarhieja inni znani mi muzycy restauracyjni lubili nie wino, lecz coś mocniejszego. Może gdyby tamtego wieczora Siarhiej napił się nie wódki, a właśnie takiego trzyletniego caberneta, obok grobów moich rodziców wcale nie pojawiłby się nowy pomnik z marmurowego grysu. Na wszelki wypadek dałem sobie słowo, że nigdy już nie będę pił nie lubianych napojów.
Taki poziom uogólnień rozśmieszył mnie w duchu. Spróbowałem wywołać w pamięci twarz Liny, ale przypomniały mi się jedynie jej płaskie, białe piersi i zbyt donośny głos, informujący mnie, że jego właścicielka nigdy nie będzie miała dzieci, dlatego nie muszę uważać. W tamtym dusznym mieszkaniu piliśmy ciepłe wino, nie wiadomo dlaczego zagryzaliśmy je miodem, a teraz mi się pomyślało, że całe to połączenie było niedorzeczne, bez żadnych szans na ciąg dalszy. Przypomniała mi się jeszcze zielona sukienka, w której spotkałem Linę z łysawym, niższym od niej o głowę kochankiem, ostatnim, jakim obdarzył ją los.
Na wyludniony taras weszły z parteru dwie panienki w jednakowych, zwiewnych bluzeczkach i czymś skórzanym, co sugerowało spódniczki. Usiadły przy sąsiednim stoliku i bez zbędnych ceregieli poprosiły o papierosa. Siarhiej dał im po papierosie, ja nalałem wina. Panienki wymieniły spojrzenia i jedna z nich zapytała, czy nie jesteśmy czasem nadziani twardziele. Roześmiałem się, a Siarhiejowi to pytanie z jakiegoś powodu nie przypadło do gustu, więc głośnym szeptem poczęstował nasze sąsiadki paroma takimi słowami, że po chwili pozostało po nich jedynie wspomnienie i niedopite wino.
Po drugiej butelce Siarhiej roztarł w popielniczce peta i nagle zaczął mówić. Zapewne w łagiernej zonie nieczęsto mu się trafiało wypić, bo zaprawił się szybko. Jego krótki monolog był pokrętny i dość dziwny. Zaczął od kotki, którą Lina, za namową kochanka, otruła arszenikiem, lecz ofiara przeżyła, tracąc po tym wzrok i słuch. Następnie dowiedziałem się, jak chcieli go zgwałcić w celi, a potem o tym, gdzie więźniowie wszywają metalowe kulki, żeby nie rozczarować swoich wybranek. Na zakończenie Siarhiej poinformował mnie, że w zonie miał trzy kobiety.
Zainteresowało mnie, jak to się odbywa tam w zonie, ale zamiast wypytywać Siarhieja, powiedziałem mu, że w restauracji, gdzie kiedyś grał, niedawno otwarto variete, w którym już dwukrotnie doszło do strzelaniny. I znów przy stole zapadło milczenie, a ja nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie szkolną miłość — okrąglutką Dinę, która przyjechała do naszego miasta z Archangielska i umiała tak słodko całować w pustej klasie, a pod koniec mojego pierwszego uniwersyteckiego miesiąca przyznała mi się, ze zaszła w ciążę z jakimś Kolą.
Trzecią butelkę piliśmy już z kelnerką Leną, którą Siarhiej bezskutecznie namawiał, żeby usiadła mu na kolanach. Na dole wciąż dzwoniły tramwaje, zdawało się, że coraz częściej i weselej. „Piwo” w żółtej beczce skończyło się, więc jego amatorzy całą gromadą powlekli się do pobliskiego zagajnika, żeby tam wykończyć jeszcze jakieś specjalne zapasy.
Naprzeciwko kawiarni zatrzymał się autobus, z którego zaczęli wyłazić grzybiarze z koszykami pełnymi opieniek. Wzięliśmy czekoladę, potem jeszcze kilka, cztery albo może pięć, potem jeszcze jedną butelkę caberneta i umówiliśmy się, że nazajutrz rano wszyscy razem — ja, Siarhiej i kelnerka Lena — pojedziemy na grzyby. Obiecałem pokazać miejsca, gdzie jest zatrzęsienie młodych i pękatych jak prawdziwki koźlaków, a gdyby ich raptem nie było, to zawsze można nazbierać czarnych surojadek.
Taras zaczął się powoli zapełniać gośćmi i kelnerka Lena nie mogła już nas dłużej zabawiać. Siarhiej powiedział, że dzisiaj pójdzie do kobiety, która do Nowego Roku pisała mu do zony listy i przysyłała paczki. Po czym wyjął z kieszeni nożyk i podrzucił go do góry. Niewinny scyzoryk powrócił do ręki Siarhieja jako groźna finka. Siarhiej złożył ją, pokazał mi przycisk i poprosił przypilnować „zabawki” do rana.
Kelnerka Lena, jak można się było spodziewać, nazajutrz na dworcu się nie pojawiła, więc pojechaliśmy na grzyby we dwójkę.
Dzień był taki jak wczoraj — słoneczny, z pajęczynką i smętnym szybowaniem liści nad trawiastą leśną drogą, która powitała nas nienaruszoną rosą. Na omszałych kępach w niskiej i rzadkiej świerczynie z domieszką brzeziny cierpliwie czekały na nas koźlaki. Po wierzchołkach drzew, sprytnie sterując puszystymi kitami i zataczając szerokie kręgi, długo hasała nad nami para zakochanych wiewiórek. Jednej z wiewiórek najwidoczniej zachciało się porozmawiać ze mną, bo zeskoczyła całkiem nisko.
Na początku często pokrzykiwaliśmy do siebie, ale głos Siarhieja oddalał się coraz bardziej i wreszcie ucichł zupełnie. Pohukałem jeszcze trochę i uspokoiłem się, bo i tak mieliśmy się spotkać na pobliskiej szosie, która od czasu do czasu przypominała o sobie szumem samochodów.
Na skraju bagienka natrafiłem na całe stadko młodych koźlaków. Kiedy nacieszyłem wzrok tym grzybowym krajobrazem i wziąłem się za ścinanie pierwszego, poczułem na plecach czyjeś spojrzenie. Cisza była tak napięta, że trzask suchej gałązki zabrzmiał jak wystrzał. Pochyliłem się, uskoczyłem w bok i, ściskając w ręku kuchenny nóż, odwróciłem się twarzą w kierunku niebezpieczeństwa.
Pięć kroków ode mnie, z finką w wyciągniętej ręce, stał Siarhiej. Sparzyła mnie myśl, że wie o naszym jedynym spotkaniu z Liną. Utopi moje zwłoki w bagnie i nigdy mnie nie odnajdą! Zdecydowałem, że bez walki mnie nie weźmie i zacząłem szeptem odmawiać modlitwę. Staliśmy tak naprzeciw siebie przez chwilę trwającą całą wieczność, w końcu Siarhiej się roześmiał, odwrócił sprężyście i rzucił finką w pień starego świerku. Finka wpiła się w drzewo na wysokości ludzkiego wzrostu i cieniutko brzęknęła.
Po tym incydencie straciłem ochotę na zbieranie grzybów i po kwadransie staliśmy już przy szosie, próbując złapać okazję. To była szosa na Rygę — umawialiśmy się z Diną podczas pierwszych studenckich wakacji, dopóki nie zaszła w ciążę z Kolą, dojść po tej szosie do morza. Samochody na łotewskich numerach przelatywały z szaloną prędkością. Białoruskie ciężarówki i osobowe poruszały się wolniej, lecz się nie zatrzymywały. Jakieś żiguli zaczęło już hamować, ale będąc już blisko nas kierowca nieoczekiwanie znowu nacisnął na gaz. Popatrzyłem na krótko ostrzyżoną głowę Siarhieja i dałem mu swoją czapkę z daszkiem. Ten prościutki manewr zmienił sytuację i już niebawem trzęśliśmy się w kabinie ZIŁ-a.
Siarhiej poprosił zatrzymać koło cmentarza. Słońce przypiekało jak latem, więc na poboczu zrzuciliśmy wiatrówki i swetry i zostaliśmy tylko w koszulach. Gdzieniegdzie wśród krzyży i pomników migały podejrzane postacie. Ktoś, wcale się nie kryjąc, zbierał butelki, inny — po złodziejsku — kwiaty.
Chryzantemy na mogile mamy były jeszcze nietknięte.
Siarhiej rozglądał się niepewnie i dopiero wtedy zrozumiałem, że nie wie, gdzie pochowano Linę. Pewnie też bym nie wiedział, gdyby jej grób nie znajdował się pięć kroków od pomników moich rodziców. „Idziemy” — powiedziałem i Siarhiej zrozumiał.
Na mogile Liny zieleniały wieńce ułożone w równiutki krzyż. Obok niedawno pomalowanego na niebiesko ogrodzenia wyrósł dorodny i krzepki koźlak. Na ceramicznym medalionie Lina wyglądała bardziej interesująco niż w życiu. Siarhiej pogłaskał obity róg pomnika i wyciągnął posrebrzaną piersiówkę.
Na zakąskę zostały mi dwa jabłka i kromka chleba z serem. „Za co pijemy?” — zapytałem bez sensu. „Bez toastu” — odparł Siarhiej i pokropił z flaszeczki skraj mogiły.
W piersiówce był spirytus.
Nie mieliśmy ochoty wracać do domu i z cmentarza ruszyliśmy polem w kierunku Dźwiny. Ścieżka tańczyła nam pod nogami, więc bez słowa skierowalimy się do stogu słomy.
Siarhiej wziął się za przebieranie grzybów. Na wierzchu w jego koszyku leżał koźlak z cmentarza.
Wyciągnąłem się na plecach i czując miękko huśtającą się pode mną ziemię, patrzyłem na wysokie niebo i myślałem, jak dobrze byłoby umrzeć, żeby na mojej mogile też wyrósł koźlak i żeby ktoś przyszedł tam i napił się spirytusu, a potem leżał na ciepłej słomie, słuchał, jak po szosie z suchym szmerem przemykają samochody i myślał, jak dobrze byłoby umrzeć...
Obudziłem się, gdy w chaszczach już czaił się mrok, a od rzeki ciągnęło orzeźwiającym chłodem.
Siarhieja i jego koszyka już nie było, a mój stał przyprószony słomą dla niepoznaki. Słońce kryło się za chmurą i mijający dzień wydawał się być ostatnim ciepłym tchnieniem lata przed jesiennym ziąbem. Zrzuciłem słomę z grzybów i ujrzałem na wierzchu ten sam scyzoryk, który umiał zamieniać się w finkę. To mogło znaczyć, że Siarhiej znów poszedł do kobiety — czy to do tej, co pisała do niego listy, czy to do jakiejś innej, a ja życzyłem mu, żeby wszyte gdzie należy kuleczki nie odgrywały w trakcie jego wizyty decydującej roli.
Jednak wszystko, co mnie otaczało, wydało mi się wyblakłą ilustracją ze starej książki dla dzieci. Poczułem, że zaraz przypomnę sobie coś nadzwyczaj ważnego, co już ocknęło się w mojej duszy i prosiło na świat.
Zszedłem do rzeki i zimnawą wodą zmyłem resztki snu. Na żwirowatej mieliźnie pluskały się piskorze, a trochę dalej, gdzie nurt nabierał mocy, płynęła skądś od Połocka gałązka jesionu z trzema listkami.
Nagle sobie przypomniałem.
Przypomniałem, jak pewnego razu kąpałem się z tobą w Dźwinie, a ty wypłynęłaś daleko na bystrzynę i, poczuwszy nagle mocny uścisk nurtu, przelękłaś się i rzuciłaś ku mnie całym swoim młodym, płowym ciałem...
Stałem nad rzeką i niezupełnie jeszcze trzeźwo myślałem, że nigdy nie zdołałbym cię zabić.
Mirosława Łuksza