Od momentu pojawienia się na świat w połockiej izbie porodowej na Górnym Zamku zamieszkuję już dziesiąte z rzędu lokum i chociaż okna mojego obecnego mieszkania wychodzą na armatę strzegącą wejścia do Muzeum Narodowego, mam nadzieję, że pozostałe lata ziemskiego żywota spędzę na zajęciach wyłącznie pokojowych i do domu wiecznego spoczynku przeprowadzę się mianowicie stąd.
Przebierając w domowym zaciszu wspomnienia o byłych przystaniach życiowych obdarzam wdzięcznym uczuciem każdą z nich, jednak niezmiennie dochodzę do jednego wniosku: najbardziej owocne w sensie doświadczenia egzystencjalnego były lata związane z internatem rodzinnym, którego gmach jeszcze dzisiaj można odszukać na nabrzeżu Dźwiny pomiędzy kinem „Kosmos” a monumentem poświęconym pierwszej fali budowniczych nowego Połocka — do jego betonowego ogrodzenia były niegdyś przyśrubowane żelazne litery, składające się na hasło: „Chwała budowniczym komunizmu!”
W naszym internatowym segmencie, oprócz kuchni z półtuzinem stołów różnej maści, ubikacji i kabiny natryskowej, przerobionej na spiżarnię przez któregoś ze skrzętnych lokatorów, sowieccy budowniczowie zaprojektowali sześć pokoi mieszkalnych z drzwiami wychodzącymi na wąski i ciemnawy, niby w nocnym wagonie, korytarz, w którym o miejsce pod obsiadłą przez muchy żarówką zmagały się sfatygowane wózki dziecięce, połamane rowery i worki z ziemniakami, a także raz po raz przebiegały ze swoimi kłopotami dobrze odżywione karaluchy.
W pokoju nr 1 mieszkał Kubańczyk z potulną i bladawą, podobną do piwnicznej rośliny żoną i synem-mikrocefalitą Piecią, który na przekór medycznym regułom wyrastał na chłopaka pojętnego i w wieku trzech lat żwawo czytał tytuły artykułów z „Sowieckiej Białorusi”, co dawało nadzieję, że jego maleńka główka będzie się stopniowo powiększać aż do średniostatystycznych rozmiarów.
— Ale nadaje, szczeniak! — z uznaniem mawiał o czytającym Pieci gospodarz pokoju nr 2 szofer Sciopa, kiedy w kuchni wieczorami moczył w jakichś chemikaliach wykorzystane kartki na benzynę. Wywabiwszy pieczątki Sciopa gorącym żelazkiem przywracał kartkom przyzwoity wygląd i już mógł nabywać na nie benzynę ponownie. Sciopa miał dwóch zasmarkanych synów bliźniaków i ruchliwą, z ponętnymi biodrami, żonę Tanię, która średnio raz w miesiącu wstępowała do nas, żeby wypożyczyć książkę o miłości i średnio raz dziennie skarżyła się, że malcy ciężko zasypiają i nie pozwalają jej ze Sciopą normalnie „pospać”.
Ale nie skończyłem o Kubańczyku. To przezwisko, które wyniósł po powrocie ze służby wojskowej na Kubie, przylgnęło do niego, jakby nadano mu je przy narodzinach i doszczętnie wymazało z mojej pamięci jego prawdziwe imię. Kubańczyk twierdził, że był w tej setce ludzi sowieckich, których Fidel Castro specjalnym dekretem obdarował samochodami marki Wołga.
Kubańczyk naprawdę miał wołgę, jednakże podarunku brodatego comandante żadnymi szczególnymi względami nie darzył, jeździł nią od wielkiego dzwonu, zaś rozmowy na tematy samochodowe ignorował.
Kubańczyk w ogóle niczym się nie interesował. Nie czytał ani książek, ani — ku zdziwieniu syna Pieci — gazet, cały czas się zwalniał i wciąż nie mógł się zwolnić z przedsiębiorstwa zajmującego się zbieraniem odpadów żywnościowych.
Jedynym, co było w stanie zapalić blask w jego wyblakłych oczach, była przygoda na Kubie. Na odległej Wyspie Wolności podobało mu się wszystko: przyroda, owoce, żarcie z obowiązkowymi schabowymi, Fidel, który z okazji świąt wysyłał każdemu sowieckiemu żołnierzowi osobistą przesyłeczkę. Ale najgłębsze uczucie wdzięczności sąsiad zachował do tamtejszych kobiet, które, jeżeli wierzyć Kubańczykowi, w warunkach imperialistycznego okrążenia gotowe były oddać się sowieckim obrońcom w dowolnej chwili, w dowolnym miejscu i na wszelkie sposoby.
O jasnoskórych obywatelkach dalekiego rewolucyjnego kraju wypowiadał się z rezerwą: mawiał, iż białe w porównaniu z murzynkami czy mulatkami są jak papierochy „Prima” wobec drogich cygar, których karton otrzymał od Fidela na któryś tam Nowy Rok. Jedynym — ale jakim! — wyjątkiem była kasjerka kina w Hawanie, która uwielbiała wafle, oraz popisowy numer: akrobatyczny snajperski skok z wysokiej szafy na podnieconego compańero, wyczekującego na nią w łóżku.
Gdy bojownika-internacjonalistę ogarniało natchnienie, zasłuchany szofer Sciopa przypalał żelazkiem kartki. Ale potem Kubańczyk milkł i jego oczy w jednej chwili powlekała mgiełka zobojętnienia. Sciopa ze smutkiem podliczał straty finansowe, a mnie zdawało się, że służba na Kubie była dla gospodarza pokoju nr 1 największym życiowym dramatem. Gdyby nie codzienne schabowe, cygara od Fidela, murzynki i skoki waflistki o jasnej skórze, dochowałby wierności białoruskim krajobrazom i naszym nie mniej pięknych niewiastom, a może nawet i własnej żonie, na którą z powodu jej chudzizny wołał Wędeczka i zapewne w głębi swej ospałej duszy zazdrościł Sciopie, który swoją żonę nazywał pieszczotliwie Szafeczką.
W pokoju nr 3 rej wodziła bankierka Tońka, pulchna, tym niemniej dobrze zbudowana kobietka o zezujących oczach, policzkach okraszonych naturalnym rumieńcem, której śmiech słychać było we wszystkich pokojach. Dopiero dziś mogę nazwać ją bankierką, bowiem w tamtych czasach takiego określenia nie używano, uważano je wręcz za obraźliwe.
Tońka mieszkała ze starą matką i z mordastym synem Wową, którego zwała Wołciulem.
Michał Anioł mawiał, że marmur drży, gdy artysta się doń zbliża. Kubańczyk miał wszelkie podstawy mówić tak samo, gdy zbliżał się do Prokopowny, Tończynej matki. Różnica była tylko taka, że nigdy nie zwracał na to drżenie, jak i na ogół na nic, żadnej uwagi.
Prokopowna jakimś siódmym zmysłem wyczuwała, kiedy Kubańczyk przebywał w domu i wówczas do wyjścia z pokoju, zamkniętego od wewnątrz na zasuwkę, nie zmusiłby jej i sam diabeł. Niestety, zawzięte trwanie w stanie oblężenia było najłagodniejszym przejawem obcowania Prokopowny z Kubańczykiem.
Raz w tygodniu, zazwyczaj we środę, nasz segment budził się pośród nocy od przeraźliwego jęku. „Ratunku! — rozlegało się z pokoju nr 3. — Gazy!” To był tylko początek. Następnie Prokopowna natarczywie błagała sąsiadów, żeby schwytali oprawcę, wezwali „organy” i bohatera kubańskiej rewolucji pomogli wyeksmitować do łagru, gdzieś na Kołymę.
Bardziej niż w Pana Boga Prokopowna wierzyła w to, że nocą Kubańczyk podkrada się pod drzwi i specjalną pompą przez dziurkę od klucza tłoczy do jej pokoju śmiercionośny gaz.
Lament w skali zbliżonej do ultradźwięków trwał około pół godziny, następnie Tońce końską dawką środków nasennych udawało się uspokoić ofiarę żołnierza-internacjonalisty, a przed nami rysowała się perspektywa względnie spokojnego tygodnia, po czym wszystko się powtarzało, bez zmian, jakby Prokopowna wciąż od nowa udźwiękowiała ten sam, gdzieś zatwierdzony, tekst.
Mimo wszystko Kubańczyk nie był jej najstraszliwszym wrogiem, gdyż Prokopowna pod jego nieobecność, ryzykując wpadnięcie w pułapkę, przemykała się po segmencie.W lśniącym od brudu kaftanie w kwiatki, krótkimi skokami docierała do ubikacji, a także od czasu od czasu, strasząc dzieci i dorosłych wybladłą twarzą i rzadkimi zmierzwionymi włosami, zaglądała do kuchni. Można było oczekiwać, że bez żadnej charakteryzacji pomyślnie przeszłaby zdjęcia próbne u samego Hitchcocka.
Oprócz Kubańczyka matka Tońki bała się jeszcze kogoś. I jeśli wróg, powiedzmy, wewnętrzny, zezwalał chociaż co jakiś czas skorzystać z ubikacji, to wróg zewnętrzny był bezlitosny, ponieważ nasz segment Prokopowna opuszczała tylko raz w roku. Wtedy Tońka brała urlop, sprowadzała pod internat taksówkę, ładowała do niej walizki, synka Wołciula, po czym dosłownie na własnym grzbiecie ściągała matkę i wiozła ją na dworzec, a stamtąd gdzieś w rodzinne strony koło Tambowa, w głębi Rosji.
Letnie pielgrzymowanie wpływało na sąsiadkę kojąco: po powrocie przynajmniej przez miesiąc śmiercionośna pompa Kubańczyka rdzewiała bezużytecznie, a nocny sen zakłócało co innego.
Tym innym były polskie pieśni ludowe, które wypływały szerokim strumieniem na cały segment z pokoju nr 4.
Pokój zajmowała nauczycielka biologii Katia wraz z pięcioletnim synkiem Jarykiem, który miał główkę o normalnych rozmiarach, ale czytać w odróżnieniu od Kubańczyka juniora nie umiał, co pod naszym dachem nie było niczym niezwykłym. Również nie władał literkami synek Tońki Wołciul, mimo że nadeszła jego pora pójścia do szkoły.
Nauczycielka Katia nie wyróżniała się niczym szczególnym, oprócz uśmiechu, który w mgnieniu oka przeistaczał zaharowaną szkolnymi obowiązkami belferkę w kobietę zdolną urzec nawet znacznie od niej młodsze osoby płci przeciwnej, a zwłaszcza wykonawcę polskich piosenek ludowych. (Podejrzewam, że sam uśmiech nie wystarczał).
Ale o nocnym śpiewaku — nieco później.
Pokój nr 6 za mojej pamięci nie otworzył się ani razu. Kto i w którym roku włączył za jego drzwiami — chwała Bogu, że nie na cały regulator — radio „kołchoźnik”, pozostawało tajemnicą i najwyżej prowokowało rozmowy we wspólnej kuchni o tym, żeby napisać o dziwnym fakcie gdzie trzeba, w celu ostatecznego wyjaśnienia. Nieuważnie przysłuchiwałem się tym rozmowom. Wystarczała mi wersja, że w zamkniętym pokoju doszło do zabójstwa i leży tam na kanapie albo stoi w zabudowanej wnęce, słuchając wiadomości i muzyki, starannie zawinięty w hermetyczny worek polietylenowy trup gospodarza w gustownym garniturze i pod krawatem z pawim okiem. Według jednej z wersji trupy (i odpowiednio — przezroczyste worki) mogły być dwa: męski w garniturze oraz kobiecy — doskonale piękny i absolutnie nagi, jeżeli nie liczyć wielkich malachitowych kolczyków w uszach.
Pokój nr 5 — między trupami i nauczycielką Katią — zajmowała nasza zgodna rodzinka.
Powierzchnia wydzielonej nam klitki miała mniej niż jedenaście metrów kwadratowych, pozwalała jednak rozlokować się całkiem wygodnie: przy oknie stał stół, przy jednej ścianie (tej, za którą od szóstej rano do północy ktoś słuchał pierwszego programu radiowego) stało łóżko na półtorej osoby, przy drugiej (za którą czasami rozlegały się pieśni bratniego narodu polskiego) stał regał na książki i dziecięce łóżeczko. Na gwoździu nad łóżeczkiem wisiał wykonany z leśnych korzeni smok, w którego dziecko w skupieniu wpatrywało się przed snem i pieszczotliwie nazywało mokiem.
Przestrzeni na to, aby zajmować się nielegalną aborcją, zwłaszcza po narodzinach drugiego syna, gdy resztę przestrzeni życiowej zajął fotel pamiętający epokę pierwszych pięciolatek (miał zwyczaj rozjeżdżać się nad ranem, więc podkładałem pod niego dwa stosy wiśniowych tomów „Białoruskiej Encyklopedii Sowieckiej”) już nie było. Mimo to ktoś z sąsiadów doniósł, że nasz pokój służy jako gabinet do nielegalnego przerywania ciąży. Na milicji donosu nam nie pokazano, za to przedstawiono dodatkowe dowody przestępstwa: mieszkaliśmy jak odludki i rozmawialiśmy wyłącznie po białorusku, a nie, jak należało, po rosyjsku.
Nie licząc Prokopowny i rzekomej nagiej mieszkanki pokoju z włączonym radiem, w segmencie mieszkały ponadto dwie względnie młode i wolne kobiety, więc wcześniej czy później w naszym korytarzu musieli pojawić się nowi mężczyźni.
Gusta Tońki i Kati w pewnym sensie były podobne: do obu chodzili Polacy.
Zresztą, polskie imiona, polskie wąsy i polskie wszystko inne z nostalgią wspomina wiele mieszkanek Naddźwinia.
W czasach ich młodości Polacy budowali u nas magistralę gazową i w okolicach Połocka krążyły liczne opowieści o mężach, którzy zbyt wcześnie wracali z delegacji lub odwrotnie — przybywali ze znacznym opóźnieniem i własne dzieci witały ich u progu radosnym szczebiotem po polsku: „Dzień dobry panu!”
Pomijając złożoną koniunkturę na rynku wewnętrznym i niejednokrotne oświadczenia mojego znajomego Eugeniusza, że stąd aż do Smoleńska rozciąga się ich polska ziemia, o budowniczych gazociągu również zachowałem przeważnie ciepłe wspomnienia.
W międzyczasie trafiłem do szpitala z zapaleniem wyrostka.
Zapalenie było ropne i cięli mnie pod narkozą. O północy wykaraskałem się z mrocznej nirwany i zacząłem wołać pielęgniarkę dyżurną.
Jak się później wyjaśniło, siostrzyczka zażywała uciech wszelakich z lekarzem dyżurnym w gabinecie zabiegowym, a krzyki i pojękiwania obłożnie chorych tylko zaostrzały ich odczucia rozkoszy.
Mojemu sąsiadowi w sali pooperacyjnej uczucie chrześcijańskiego miłosierdzia nie było zupełnie obce. Nasłuchawszy się moich jęków, doczołgał się do dzbanka z wodą i cisnął nim w otwarte drzwi.
Dzbanek ugodził w ścianę korytarza; siostrzyczka zerwała się ze swego legowiska, wsadziła mi zastrzyk przeciwbólowy, a sąsiada obdarzyła jednym z tych spojrzeń, jakie posyłała swoim pacjentom jej znana zamorska koleżanka Miss Ratched z powieści Kena Kesey’a „Lot nad kukułczym gniazdem”.
Polscy rodzice ochrzcili syna imieniem Adolf, jednakże on łaskawie zezwolił — jeżeli mi to imię nie w smak — nazywać go po prostu panem Zajkowskim.
Pan Zajkowski opowiadał, że na szpitalne łóżko trafił po tym, jak w ciemnym zakamarku „ruscy” rozbili mu czaszkę „za kobiety”. Żeby ukarać za nocny incydent z dzbankiem przeniesiono go do największej sali, a do mnie z tego samego powodu dokwaterowano zawszonego młodziana Dimę, wskutek czego jedyny raz w życiu ostrzygłem się na zero i zgoliłem brodę.
Mniej więcej w tym samym czasie moja znajoma Sonia, regularnie przynosząca wiersze do redakcji gazety miejskiej, w której pracowałem, zakochała się w swoim Waldku.
Przypominający zaskorupiałego we wczesnym dzieciństwie brontozaura mąż Soni schlał się pewnego razu i w paroksyzmie zazdrości zamiast ukochanej żony porąbał w drobny mak wszystkie meble kuchenne. Był to błąd. W celu ochrony reszty dobytku Sonia sprowadziła trzeźwego i wysportowanego Waldka, który od tamtego wieczoru na stałe zamieszkał w jej mieszkaniu. Mężowi, Koli, wyznaczyli miejsce w kącie, a wkrótce ostatecznie go zaszczuli i wysiudali w szeroki świat.
Jak to się często zdarza w podobnych wypadkach, nikt biednego Koli nie żałował. Mieszkańcy współczuli Soni, bo Waldkowi upłynął termin kontraktu, a wraz z nim odpłynął — zdawało się, że na zawsze — szczęśliwy żywot z kwiatami, szampanem i dochodowym handlem oryginalnymi dżinsami.
Ale Soni ludzie współczuli niepotrzebnie.
Odwiedziwszy mnie w redakcji po dłuższej przerwie, Sonia przyniosła już nie wiersze, ale modną skórzaną walizkę. Dawna poetka zapaliła markowego papierosa i namawiała mnie, żebym napisał powieść o jej miłości z Waldkiem. Dowiedziałem się, że Waldek buduje gdzieś pod Gdańskiem dom dla nich dwojga i już drugi rok, codziennie, rano i wieczorem, pisze do Soni długie listy miłosne.
„Nie wierzę” — rzekłem lapidarnie. Sonia otworzyła walizkę i wyłożyła na stół starannie uporządkowane według dni i miesięcy pliki listów.
Moje sąsiadki Tońka i Katia miały mniej szczęścia.
Jaryk Kati wyrastał na chłopczyka dobrze wychowanego i posłusznego. Wcześnie kładł się spać i Katia z młodym kochankiem Stasiem miłowali się bez przeszkód. Jaryk nie budził sie nawet wówczas, gdy podchmielony Staś zaciągał swoją ulubioną „Kukułeczkę”.
U Tońki sytuacja była diametralnie inna. Wołciul, pewnie pod wpływem niezrównoważonej babci, spać nie lubił i jak nakręcony do późna kursował po korytarzu.
Tońka z Kazikiem siedzieli przy flaszce „Wyborowej” w kuchni, a przed północą, gdy mieszkańcy segmentu rozpełzali się po swoich zakamarkach i wreszcie udawało się wpakować zmęczonego Wołciula do łóżka, Tońka wnosiła do kuchni wielki zwój żółtego perlonu.
Kilka razy zdarzyło mi się nieopatrznie wejść do kuchni, żeby napić się wody. Pstrykałem włącznikiem i zastawałem sąsiadkę i Kazika w jakiejś malowniczej pozie. Kazik zrywał się z perlonu i zasłaniając dłonią goliznę mruczał „przepraszam”, zresztą nie bardzo zmieszany. Tońce nie chciało się podnosić i leżąc w pozycji Danae z płótna Giorgione tylko mrużyła z niezadowoleniem oczy.
Wszystko to wyglądałoby w miarę kulturalnie, gdyby nie mrowie karaluchów i karaluszków, które przed rażącym światłem pierzchały z perlonu na wszystkie strony.
Napiwszy się kranówy wracałem do swego pokoju, przedostawałem się do stołu i prowadziłem dalej bohaterów mojej pierwszej powieści, jacy drążyli historyczną otchłań, kochali się, wędrowali i czasem też popijali. Jedna z bohaterek w niezbyt odległej przeszłości parała się prostytucją, ale spotkała prawdziwą miłość i rozpoczęła nowe życie.
Przepisałem moje dzieło dwukrotnie na maszynie, wysłałem do czasopisma młodzieżowego i po podejrzanie długim milczeniu otrzymałem z redakcji zaproszenie na pogawędkę.
W gabinecie redaktora naczelnego zebrało się kilku mężczyzn, których zdjęcia regularnie pojawiały się w druku razem z ich wierszami albo prozą.
Bacząc na swe stanowisko i pozycję znanego poety, naczelny przemawiał obrazowo i z natchnieniem. Według niego, miast wznieść się na wyżyny i dojrzeć świetliste horyzonty, zalazłem w podpiwniczenie i stamtąd przyglądam się pozostawionym na asfalcie plwocinom i niedopałkom.
Dowiedziałem się, że życie nasze zawiera mnóstwo piękna i szlachetności, trzeba tylko nauczyć się je dostrzegać.
Żeby naczelny zrozumiał, że właśnie do tego dążę, opowiedziałem, jak to po nocach zanosi się krzykiem Prokopowna i jak z suchym szelestem karaluchy pierzchają z żółtego perlonu.
Nie będę robić z siebie bohatera. Za bardzo kochałem swoje pierwsze wielkie dzieło, żeby targować się o jego każdą literę.
Ówczesnemu mnie zdawało się, że powieść, jeżeli nawet zasadniczo nie przemieni całego mojego życia, to przynajmniej wniesie zmiany podobne do zmian pogody powodowanych przez potężne wyże i niże.
W rzeczy samej, jak się łatwo domyślić, niczego w moim życiu nie zmieniły ani numer periodyku z moim pierwszym dziełem, ani nawet pierwsza książka. Pewnego razu, gdy biedrzasta Tania, żona szofera Ściopy, znów wstąpiła do mnie, żeby pożyczyć książkę o miłości, na próbę zaproponowałem swój białoruskojęzyczny periodyk i dostrzegłem na jej twarzy pogardliwy grymas obrażonej małpki.
Pierwsze samodzielne mieszkanie jednopokojowe przyznano mi nie z tytułu szczególnych wartości moich literackich osiągnięć, lecz ze względu na etat w miejscowej gazecie. Okna mieszkania wychodziły na szalet miejski, ale znajdowało się ono na szóstym piętrze, co, zgodnie z rekomendacją redaktora naczelnego młodzieżowego pisma, umożliwiało mi obserwację świetlistych horyzontów, na przykład kominów rafinerii, które sterczały niczym fallusy gigantycznych Murzynów, którzy gdzieś tam za lasem wylegiwali się na plecach, wypinając brzuchy ku mizernemu białoruskiemu słońcu.
Od tamtych czasów minęły lata. Napisałem i wydałem następne książki. Rozpadł się Związek Sowiecki i obwieszczono niepodległość. Oczekiwaliśmy nowego, ale do Białorusi wkroczyło stare.
Moje najnowsze książki zostały napisane, ale się nie ukazały. Przeprowadziłem się do obecnego mieszkania z armatą naprzeciwko, zwolniono mnie z pracy wskutek „redukcji etatów” i zacząłem częściej bywać w mieście mojej młodości.
W trakcie jednego z pobytów wędrowałem po dawnych adresach.
Powiedziano mi, że widziano w mieście Sonię, która zostawiła starą dwupokojową dziurę córce i już od dawna mieszka we własnym domu na wybrzeżu Bałtyku koło Gdańska. Wizytę u Soni planowałem na wieczór, ale napatoczyłem się na nią przypadkiem koło hotelu, idąc do niegdysiejszej knajpki „Mrozek”. Kiedyś ta placówka osiągnęła takie dno, że w biały dzień po sali jadalnej biegały szczury. Później przeszła w ręce miejscowego biznesmena i przeżyła renesans, lecz po aresztowaniu właściciela (rzekomo za to, że w ciemne noce bezwstydnie pompował bratnią rosyjską ropę z rurociągu „Przyjaźń”) zaczęła szybko wracać do pierwotnego stanu. Jednak proces regeneracji nie wyszedł jeszcze poza stadium połowiczne, więc nie było nic dziwnego w tym, że zamiar wypicia piwa w „Mrozku” zrodził się w mojej i Soni głowach jednocześnie.
Sonia z Waldkiem przedstawiali rzadki w naszych stronach wizerunek szczęśliwej pary. W odróżnieniu od absolutnej większości rodaków Sonia w dodatku czytała moje książki. W domu nad polskim morzem, gdzie razem z Waldkiem słuchała białoruskich audycji radia „Swoboda”, dla mnie zawsze znalazłby się zaciszny pokoik z biurkiem.
Waldek z pasją zaczął mówić o białoruskich referendach i proponował w odpowiedzi na dwa pierwsze zorganizować trzecie, a potem i czwarte.
W czwartym proponował wstawić pytanie o przyłączenie Białorusi do Polski.
Ubikacja w „Mrozku” była nieczynna i zbliżając się do pomnika ku czci pierwszej nowopołockiej fali budowniczych jawnie się niecierpliwiłem.
W haśle chwalącym budowniczych komunizmu oderwano ostatnie słowo wraz z wykrzyknikiem, stąd hasło na tle okolicznych wypłowiałych budynków wyglądało niepoważnie i, trzeba przyznać, dwuznacznie. Niemniej od zdecydowanych czynności obok monumentu wstrzymałem się z pobudek sentymentalnych.
Drzwi do naszego segmentu w internacie były uchylone. W korytarzu paliła się ta sama osamotniona żarówka. Na lekko zacienionym workami z ziemniakami dalszym planie przenikliwe oko artysty mogłoby dostrzec pokojową pogawędkę trzech dorodnych karaluchów.
Korzystając z nieobecności mieszkańców najpierw odwiedziłem ubikację. Niesprawny, jak i w czasach mojej młodości, baczek cieszył wiosennie życiodajnym pluskiem wody w pękniętym sedesie. Na drzwiach, na wysokości oczu użytkownika sedesu ktoś pracowicie przykleił kolorowy wizerunek głowy państwa i wycięty z gazety tytuł: „Poświęćmy więcej uwagi przygotowaniu paszy dla bydła”. Można było zauważyć, że jakiś wróg prezydenta usiłował zedrzeć portrecik, ale dzielny popularyzator wykonał pracę starannie i złośliwcowi udało się oderwać jedynie rożek ukochanego przez lud wizerunku.
W opustoszałej za dnia kuchni młodzieniec z gęstymi, czarnymi wąsami popijał piwem smażone kotlety mielone. Po przypalonych, jak zawsze u Kati, kotletach rozpoznałem Jaryka.
Wypytywać o losy moich dawnych sąsiadów nie miałem ani krzty ochoty. Kochałem ich takimi, jakimi byli wówczas i nie chciałem przeżyć rozczarowania.
W drodze powrotnej obojętnie przeszedłem obok swojej dawnej klitki i lekko podekscytowany przystanąłem obok pokoju nr 6. Zza wiecznie zamkniętych drzwi dolatywał przyciszony głos spikera pierwszego programu białoruskiego radia. Ostrożnie nacisnąłem klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Mogło to oznaczać, że nekrofilska wersja z dwoma pięknymi trupami wciąż nie traciła na aktualności. Ciekawe, na przykład, jaki jest stosunek radioamatorów w workach polietylenowych do wizyty prezydenta w Chińskiej Republice Ludowej lub do rewaloryzacji wkładów oszczędnościowych...?
Gdy wieczorny autobus z Połocka dojeżdżał do stolicy, moje wrażenia i reminiscencje — od Kubańczyka po wysublimowane trupy z pokoju nr 6 — potulnie, jak karty w pasjansie, ułożyły się na swoje miejsca i pozostało mi tylko przenieść je na papier.
Przekornie pomyślałem, co powie, przeczytawszy ten tekst, redaktor naczelny pisma młodzieżowego i raptem drgnąłem, przeszyty lodowatym powiewem transcendencji.
Redaktor nie powie nic.
Przypomniałem sobie, że przecież kilka lat temu znaleziono go nad ranem na ulicy, już całkiem zimnego. Przystojny i elegancki mężczyzna i, jak powiadają, niezły redaktor, który w czasach pierestrojki podpisał do druku zabronioną wcześniej „Spowiedź” Łarysy Hienijusz, leżał z rozbitą czaszką wśród plwocin i niedopałków.
Nie mogę uwolnić się od myśli, że gdyby nie mieszkał na drugim piętrze elitarnego domu w centrum, lecz w jakiejś suterenie, to na pewno przeczytałby dzisiaj mój pamiętnik.
Aleksander Wierzbicki